niedziela, 25 sierpnia 2013

ROZDZIAŁ X




Nothing goes as planned
Everything will break
People say goodbye
In their own special way
Och, youre in my veins
 



Krzyki. Ktoś wydzierał się na całą warownie. Dopiero to mnie obudziło. Wydawało mi się, że od tych wrzasków wszystko drży, ale to przecież nie było możliwe. Forteca Cyntji była nie do ruszenia, nie mógł jej dokuczyć byle hałas. Mimo to otworzyłam oczy, żeby się upewnić, czy sufit ciągle jest na swoim miejscu. Natychmiast zrozumiałam, że świat kołysze się tylko w mojej głowie – wciąż było mi trochę słabo, ale poza tym czułam się całkiem dobrze. Przynajmniej jak na kogoś, kogo niemal zarżnięto na amen.
Znajdowałam się w pokoju kominkowym, w którym zwykle na podłodze leżały grube skóry i wełniane koce, a na stojących w rogu kamiennych fotelach mościły się miękkie futra. Teraz ktoś je stamtąd zabrał i rozrzucił na wstawionych tu łóżkach. Jedno zajmowałam ja, a trzy pozostałe znajdowały się naprzeciw. Te najbliżej drzwi było puste, zostało na nim tylko rozkopane, zmięte białe futro. Pozostałe dwa były złączone, a ułożony na nich stos szarych futer unosił się lekko pod wpływem miarowego oddechu kogoś, kto pod nimi leżał. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to nie futra, tylko szare pióra.
Poza moim polem widzenia wciąż szalały czerwono-czarne, błękitne płomienie. Wzdrygnęłam się w proteście przed powracającą świadomością. Kątem oka dostrzegałam otwierającą się, naszpikowaną kłami paszczę, ale kiedy się odwróciłam, zobaczyłam tylko Randy'ego. Kimał na krześle; jedną nogą zapierał się o łóżko, a głowa opadła mu na pierś.
– Siema – wychrypiałam cicho, ale nawet nie drgnął. Wystraszona brzmieniem swego głosu, spróbowałam odchrząknąć, jednak odczułam przy tym ostry ból. Kilka razy jeszcze próbowałam coś powiedzieć, ale za każdym razem wydobywałam z siebie tylko ochrypły szept, a gardło bolało coraz bardziej. W końcu kopnęłam Randy’ego w łydkę i to wreszcie poskutkowało.
Ocknął się z jękiem niezadowolenia. Nie wyglądał najlepiej. Pod bursztynowymi oczami widniały ponure kręgi. Nie zadbał też, by jak zwykle zapleść włosy. Rozpuszczone i potargane budowały nad nim złotą aureole. Zogniskował na mnie zaspany wzrok i pokręcił smętnie głową.
– Myślałem, że tym razem już po tobie – wyznał z kwaśną miną.
Machnęłam tylko ręką na znak, że przesadza. Randy spojrzał na mnie surowo, najwyraźniej wzburzony moją ignorancją.
– Cztery dni skakałem między wami!  – żalił się, wstając , by poprzechadzać się po pokoju. ­­– Potem zostałaś tylko ty i bałem się odejść na krok, żebyś nie wykitowała!
Znów poczułam ból, gdy krtań zacisnął nieczułą łapą gniew i strach.
– Mam nadzieję, że resztę postawiłeś na nogi, bo zamierzam komuś urwać łeb – powiedziałam cicho.
Randy parsknął.
– A jak myślisz, kto tak drze ryja? – zapytał tylko, gdy kolejna fala wrzasku przelała się przez kamienne mury. ­– Jemu też nie dużo brakowało.
– A on? – zapytałam, wskazując podbródkiem na skrzydlatego.
– Skrzydła już prawie się zrosły. Teraz musi się przede wszystkim wyspać. Chyba doznał jakiegoś szoku… Najgorzej było z wami. Gdyby nie to ­– poklepał dłonią po końcu ułamanej włóczni, który leżał na półce wśród różnych medykamentów, ­– nie było by co z was ratować.
Popatrzyłam z powątpiewaniem na lśniący zielenią grot, ale wtedy przypomniałam sobie delikatne światło, bijące z włóczni. Zagryzłam wargi w niemym zapytaniu.
– W środku jest kamień oggułu – elf zastukał palcem w powleczony metalem grot. ­– Powoduje krzepnięcie krwi. Udało mi się go aktywować w Zatoce. Inaczej bylibyście trupy.
Skinęłam z powagą głową na znak, że rozumiem i jestem wdzięczna.
– Także wisicie mi nową broń – dodał, odkładając ze smętną miną drewniane szczątki.
– Najlepszą ­– mruknęłam i gestami starałam się pokazać, co rozumiem przez słowo „najlepszą”.
Randy uśmiechnął się, ale markotny wyraz nie opuszczał jego twarzy.
– Leyzzi powiedział tylko, że to był mój zasrany obowiązek, a nad jego ułamanym pazurem ani nikt nigdy nie zapłakał, ani nie zaproponował manicure.
Bulwersujące  uczucia powstrzymały wesołość, dźwigając mi ciśnienie. Nie czułam się jeszcze na siłach, żeby wpadać w szał.
– A jak to się stało, że się tam pojawiliście? – zmieniłam temat, wciąż brzydko charcząc. – A polowanie?
– Daj spokój, te ryki było chyba słychać na całej Liv! Od razu się pokapowaliśmy, że coś jest grane i zawróciliśmy biegiem. No i… zanim jeszcze coś usłyszeliśmy, Charper miał wizję. Padł na trawę i wygadywał coś znowu o skrzydlatych, różnobarwnych stworzeniach. Jeszcze zanim skończył, rozległy się krzyki. A resztę już znasz.
– Wiedziałam – wychrypiałam tylko, odrzucając pościel i próbując się podnieść.
Randy zamrugał kilkakrotnie oczyma, przyglądając się, co wyczyniam.
– No dobra, że ten gość też ma skrzydła, ale to jeszcze nie znaczy… Tamten trzymał ci nóż na gardle! Musieliśmy coś zrobić ­– mówił konspiracyjnym szeptem, w między czasie chwytając mnie za bark, żebym się nie przewróciła. – Ale Sevlyn mówił… I Charper, jak tylko zobaczył go na niebie. Że to jest jimir.
– Wiedziałam! – powtórzyłam, maszerując z trudem do drzwi, o które oparłam się, dysząc ciężko.
– Hey, a co ty właściwie robisz, co?
Wziął mnie pod ramię i odprowadził z powrotem do łóżka, na które popchnął mnie lekko, aż zapadłam się w pierze. Przez chwilę zlękłam się, że… Ale nie, on tylko zarzucił na mnie rude futro, wygrażając mi palcem.
– Charper – wysapałam na wydechu. Musiałam się z nim zobaczyć. Musiał mi opowiedzieć, co widział.
– Można się przy tobie zatrudnić na pełen etat, a ty i tak będziesz próbować się wykrwawiać. – Westchnął ciężko. – Pójdę po niego, tylko tu leż grzecznie.
Kiedy wychodził, głęboka bruzda przecinająca jego czoło zdradzała, że też go w tym wszystkim coś niepokoi. Nie poczynił mi nawet żadnych wymówek na temat motywów, które mną kierowały w Zatoce…
Ale przecież nie mogłam pozwolić go zabić. Co prawda wtedy nie byłam pewna czy to jimir, w życiu żadnego nie widziałam, ale wizje Charpera napełniły mnie podejrzliwością. No i ten blondyn, który zabrał mi władze nad umysłem... Pokazał mi, powiedział... więc jak mogłabym dopuścić do tego, żeby Leyzzi po prostu spopielił go na moich oczach? Zresztą, czując upływającą pulsami gorącą krew, nie przypuszczałam, że zagraża mi jeszcze inny rodzaj śmierci. Sądziłam, że tak naprawdę nic mi z jego strony nie grozi. Szok tej brutalnej pomyłki wciąż przyprawiał mnie o spazm żołądka. Ale czy postąpiłabym inaczej, wiedząc, że się narażam? Nie byłam tak bystra na polu emocji, by w porę się wycofywać, ratując własny tyłek.
W głowie wrzało mi od obrazów. Wierzenia centaurów, o których z takim zapałem opowiadał nam Sev od pierwszej wizji skrzydlatych, obudziły jakąś czułą strunę mojej duszy. Czy była to tylko mitologia czy może zapomniana przez inne rasy historia świata, sprawiła, że poczułam coś jak lęk i fascynację naraz i to uczucie rozgorzało we mnie na widok szarych piór.

Podobno to oni zjawili się pierwsi na Liv - pierzaści. Albo istnieli już przed nią. Może to oni ją ożywili, przynosząc na martwy świat Rdzenie Energii, w których zamknięte były Dusze  Żywiołów. Podobno zrodziła ich jedna matka, która jedno skrzydło miała barwy śniegu, a drugie  starego węgla. Rozłożyła nogi nad pustką i wypuściła w eter swoje czarno-białe dzieci.
Thamirowie byli ciemniejszej karnacji, muskularni, kosoocy, kruczowłosi, a na plecach dźwigali parę ciężkich i czarnych jak noc skrzydeł. Nazwali się Oswobodzicielami, bo to właśnie im udało się aktywować Rdzenie i wypuścić częściowo moc żywiołów, które tchnęły w Solterrę życie.
Jałowa Ziemia wydała plony, gdy zrosiła ją Woda, która podzieliła się miejscem ze Skałą, a ta pięła się w górę i zapadała poniżej den mórz, budząc Ogień i Mrok. Wtedy przemówiła harmonia i Dusze oddały Światło i Mróz, równoważąc ciemności i temperaturę. Powstała symbioza pór, gdy obudził się Czas, regulując dzień i noc, lato i zimę. Zawiał lekki wiatr napełniając przestrzeń Powietrzem. Cząstki materii tańczyły w podnieceniu budując rzeczywistość. Ocknął się Dźwięk, wytaczając granicę między hałasem, a ciszą. Przesycone napięciem niebo wskrzesiło iskry i w burzy narodziła się Elektryczność. Szarości ugrzęzły między Kolorami. Wszystko to wydarzyło się jednocześnie. Dopiero potem ostatnie Rdzenie ustąpiły oddając jeszcze trzy żywioły: Ciała, Ducha i Umysłu, które zaczęły powoływać na świat nowe istnienia, wyposażając je w myśli, inteligencję i pożądanie. Wszystko dzięki czemu można zagospodarować żyzną krainę.
Równowagę burzyły tylko Przesilenia. Kiedy jeden z elementów nabierał za dużo sił, kiedy Rdzeń wypuścił go zbyt wiele, powodując klęskę żywiołu, wtedy interweniowali jimirowie.
Jasnego spojrzenia i bladej cery, wyżsi i smuklejsi niż ich ciemni bracia, choć pod ich mleczną skórą prężyła się nie gorsza siła; z bagażem śnieżnobiałych, ogromnych skrzydeł posiadali dar wzywania żywiołów. Kiedy jeden z Rdzeni generował za dużo mocy, potrafili go wyregulować i ściągnąć nadmiar jego energii do pulsującej Duszy, przywracając naturze spokój. I tak koegzystowali obok siebie Oswobodziciele i Poskramiacze, darząc się szacunkiem, ale nigdy miłością, rozumiejąc, że są sobie potrzebni, by wspólnie dbać o Liv Solterrę jako Strażnicy Dusz. Tak właśnie zostali nazwami przez pierwsze rasy.
Kiedy nastał czas Zrodzenia, thamirowie zaczęli się niepokoić. Pierwsi zrodzili się elfowie, centaury, trytoni, draganie, nimfy, sfinksy, satyrowie i wszystkie pierwsze rasy okazywały respekt Przyrodzie i jej Strażnikom, obchodząc się delikatnie z miejscem, w którym się pojawili. Ale kiedy krasnoludowie zaczęli drążyć ziemię, ludzie ścinać lasy, chimery zabijać dla zabawy, harpie toczyć wojny, trole burzyć góry, a gobliny osuszać jeziora, czarnoskrzydli się zbuntowali. Nie chcieli współegzystować z innymi gatunkami. Ich tolerancja obejmowała tylko jimirów, których uważali za swoich pobratymców.
Ich przywódczyni, Demira, udała się do wodza jasnopiórych, żeby nakłonić go, by połączyli siły w próbie odzyskania Rdzeni tylko dla siebie. Wyobrażała sobie, że można je wykraść z Liv i przenieść w nowe, nieskażone istnieniem miejsce. Ale do tego potrzebowała swoich braci, by zniewolili żywioły, które wyzwolili. Jeśli udało by się nasycić Dusze, mogliby obudzić inne jałowe ziemie, które należałyby tylko do nich. Hekan najpierw poddawał się uwodzicielskiemu czarowi Demiry, ale gdy w końcu (przy pomocy Rady Jednej Krwi) zdał sobie sprawę, że ten sam scenariusz powtórzy się na innym świecie, odmówił thamirom sojuszu. Nie chcial przelewać krwi niewinnych za tak małą cenę i w przeciwieństwie do swych smagłych współplemieńców
darzył większość ras sympatią.
Odpowiedzią na tą odmowę była wojna. Sevlyn nazywał ją Rdzenną Walką i kiedy o tym opowiadał, przechodziły mnie dreszcze, a w jego czarnych oczach błyszczała nostalgia.
Demira oszalała ze złości. Zdeterminowana zrealizować swój plan, zaczęła napadać na jimirów i brać ich do niewoli, by siłą wymóc na nich posłuszeństwo. Nie przewidziała jednak, że są na tyle nieugięci i nieustraszeni, by opierać się jej mimo gróźb i tortur.
Hekan zareagował na tą zdradę zaciekłą defensywą. Oddziały zakutych w srebrne zbroje jimirów strzegły nieustannie Rdzeni, oddając i zabierając za nie życie. Najwięcej walk przenosiło się w powietrze, które było naturalnym środowiskiem obu plemion. Wkrótce zakotłowało się w nim od piór, a nad Liv zawisły czarno-białe chmury, z których sączył się gęsty, lepki, czerwony deszcz.
Walki stawały się coraz gwałtowniejsze, coraz okrutniej traktowali się przeciwnicy. W sercach Strażników zapłonęła nienawiść i pragnienie zguby, ziszczenia wroga. Plotki o tym, jakoby Hekana i Demire miał ongiś łączyć płomienny romans zostały wyparte przez świeższe pogłoski, według których thamirica pojmała wodza jasnopiórych i okrutnie się nad nim znęcała. Szybko okazały się one prawdą, gdy Przywódczyni czarnoskrzydłych podstępem zniszczyła pierwszy Rdzeń ­i uwolniła Duszę Mrok. W srebrnym hełmie Hekana i jego skrzydłami przymocowanymi do ciężkiego płaszcza, który krył jej własne, smoliste pióra, przechytrzyła Jasną Straż.
Na świat spłynęła pełna ciemność, a nim jimirowie zorientowali się co się dzieje, ciemnopiórzy na czele z oszalałą kobietą o bladych, gnijących skrzydłach, uwolnili pozostałe
żywioły. Na Solterrze narodził się szesnasty, nieznany element, powstały na skutek zderzenia pozostałych - Chaos.
Pośród krwiożerczych huraganów, wybuchów wulkanów, trzęsień ziemi, tsunami, jaskrawych, upalnych dni i mroźnych, atramentowych nocy, thamirowie pojęli, że mimo pozornego zwycięstwa ostatecznie ponieśli klęskę. Nie mogli zapanować nad Chaosem. Nie mogli odejść budować inną rzeczywistość, ale odeszli. Nikt nie wie dokąd ani jak. Zniknęli. Może zeszli do piekła, by tam się schronić, może wymordowała ich wszystkich cierpiąca psychozę Demira, a może po prostu ulotnili się jak skończony koszmar.
Jimirowie biernie przyglądali się Roz padowi dopóki nie powrócił Hekan. Przez twarz zawiązaną miał chustę, zasłaniającą pustą, krwawą dziurę, jaka ziała teraz w miejscu jego prawego oka, u obu dłoni brakowało mu kciuków i kulał mocno na jedną nogę, a bracia poznali go dopiero, gdy odsłonił wciąż krwawiące kikuty skrzydeł. Z początku wzbudził jedynie zdziwienie i lekki podziw, jako że zdołał mimo okaleczenia zachować jasność umysłu. Morale swojej zdziesiątkowanej armii wzbudził naprawiając pierwszy Rdzeń.
Wody ustąpiły z lądu, zabierając powodzie w ocean, który uspokoił swoje fale. Ale Dusza, która powróciła do Rdzenia, była okaleczona jak Hekan. Im więcej dokonywali napraw, tym oczywista stawał się fakt, że nie były to do końca skuteczne działania. Krwiożercze żywioły kończyły destrukcje, ale nie wracały na swoje miejsce, a przynajmniej nie tylko. Część ich pozostawała na Liv, a jeszcze część przyciągały dusze, które zamieszkiwały ciała emanujące energią podobną do energii Rdzeni. Kiedy czuły poskromienie, zagnieżdżały się wśród innych dusz, w ciałach, których struktura była łudząco podobna do więzienia, jakie znały.
Czy to dlatego, że nie widziały tej różnicy, czy może rozgorzała w nich świadomość, cząstki dusz elementów, ich rozszczepione moce, scalały się z wszystkimi rasami Liv, które nosiły ducha. Najwięcej „pomyłek” zachodziło przy samym Rdzeniu, który otaczali jimirowie. Oni przyjęli najwięcej z Rozpadu. Ich pióra, ich oczy zaczęły epatować przepełniającym ich ciała
elementem. Nie pozostał podobno ani jeden, który zachował by biel piór.
Było to ostatnie Poskromienie, moce jimirów wyczerpały się w momencie, gdy jak inni stali się sługami natury. Teraz musieli uczyć się panować nad elementem, próbującym ich zdominować. Radzili sobie lepiej od innych ras, które ostatecznie ich znienawidziły, obwiniając o to, co się z nimi stało. Nikt nie chciał pamiętać, że jasne skrzydła stanęły w obronie Liv, zresztą jasne skrzydła znikły, a zastąpione nimi barwy nie wzbudzały niewiele więcej niż gniew i żal.
Pierwsi odeszli jimirowie, którzy przyjęli żywioł mroku, a ich czarne skrzydła ścigały na nich najwięcej wrogości. Za nimi wkrótce podążyli pozostali.
Po tej historii, po wizjach, w których Charper wiedział między nami, swobodnymi rasami, buntownikami pokoju, a wskrzeszającym wojnę Setismordem, skrzydlatą postać... Po tym co ujrzałam, czując nóż na gardle... Nie mogłam zachować się inaczej. Smród wojny już wisiał w powietrzu. Potrzebny nam będzie każdy sojusznik w walce z siłami Darkmaru. Każdy, kto mógł udaremnić Setowi plany związane z pozyskaniem mocy żywiołów. Jimir wydawał się być tym kimś. Niemądrze było by zabić jednego z ich przedstawicieli.
Wciąż nie mogło mi się pomieścić w głowie, że przez ta prosta decyzja znaczyła dla mnie igranie ze śmiercią. Gdyby nie Forin mogłabym być teraz martwa. Uniosłam lewą dłoń na wysokość twarzy. Spod bandaży wystawały jedynie czubki palców. Paznokcie były czarne, jakby
zwęglone, ale ich powierzchnia lśniła i mogłabym przysiąc, że odbijają się w nich języki ognia. Opatrunek kończył się dopiero za łokciem, a ręka mimowolnie drgała, jakby targały nią drobne skurcze. Nie czułam bólu, który w Zatoce płynął w moich żyłach, ale mogłam się założyć, że gdy czary Randy'ego osłabną, znów go posmakuję. Jeżeli ogień dragana rzeczywiście jest zatruty, to będę się musiała zaprzyjaźnić z cierpieniem. Spróbowałam poruszyć palcami, ale mi się nie udało.
Żal chwycił mnie za gardło i poczułam ten sam dyskomfort, jak podczas mówienia. Zdrową ręką sięgnęłam do szyi i wyczułam na jej prawej stronie gruby opatrunek. Skrzywiłam się. Za szybko. Po prostu za szybko się wyrwałam spod noża, zanim cofnął rękę. Poczułam, że nad sobą panuję, ale zamiast wykorzystać ten moment na zastanowienie, uciekłam. Może była to jedyna szansa. A może postąpiłam pochopnie, tak jak z oceną wartości swojego życia dla członków gildii. Kolejna fala gniewu utknęła mi w krtani. Przeklinałam właśnie swoją naiwność, gdy za
drzwiami rozległy się uniesione głosy i zaraz do sali wpadły dwie osoby. 'Wpadły' było to całkiem trafne określenie, bo drzwi prawie wyleciały przy tym z zawiasów, a wraz z nimi do środka wtargnęła wichura, wrzaski i spory.
Fiołkowe oczy Forina, zwykle spokojne i strojne, w zależności od okazji, w różne tony chłodu, teraz wrzały. Wyglądało ta tak, jakby pod ich szklistą powierzchnią szalał taki sam wiatr, który wleciał z  nimi do pomieszczenia i targał teraz naszymi włosami, zrzucał z łóżek
prześcieradła i wprawiał w dygotanie wiszące na ścianie dywany. Kiedy Forin podszedł do mnie, okrywające mnie futro porwał silny podmuch.
– Ey... – poskarżyłam się niewyraźnie, podciągając kolana pod brodę, ale Forin nie przerwał swojej tyrady, jaką musiał zacząć wygłaszać jeszcze za drzwiami.
– ...jakbyś to ty był tutaj najważniejszy! Więc ci przypominam, że już tutaj nie decydujesz i ja teraz odpowiadam za Cienie, a ty dobrze wiesz dlaczego tak się stało! Dlatego lepiej
żebyś...
– Po-wiedz mu! – wysyczał Leyyzi, schylając się z głośnym stęknięciem po leżące na podłodze futro, które następnie ze złością cisną na moje łóżko. Bandaż, który owijał jego brzuch i klatkę piersiową, przewiązany był aż do prawego barku. Przy każdym oddechu z jego nozdrzy buchały strużki siwego dymu, a płonące żółcią oczy były wściekłe jeszcze bardziej niż zwykle, choć byłam pewna, że to niemożliwe. I chyba unikał mojego wzroku. – Powiedz, jak ten angra-dzki chło-ptaś prawie cię za-bił.
Aż się zachłysnęłam powietrzem. Serio? On tak na serio? Spojrzałam na niego z niedowierzaniem, ale on patrzył gdzieś obok mnie. To że unikał kontaktu wzrokowego z jakiegoś powodu jeszcze bardziej mnie rozsierdziło. Nabrałam krwiożerczej ochoty, żeby rozszarpać mu gardło, tymczasem w moim utknął krzyk i przez chwilę nie mogłam się odezwać, walcząc z bólem.
– Mam trochę inne informacje na ten temat... – udało mi się w końcu wykrztusić.
Usta Forina zacisnęły się w wąska, siną linię. Mimo, że był niższy od dragana o więcej niż głowę, udało mu się teraz wyglądać groźniej od niego. Chociaż umysł zalewała mi złość, uświadomiłam sobie, że w takim stanie jeszcze go nie widziałam.
– Nie staje się mię-dzy smo-kiem, a jego ofiarą... – burknął napastliwie Leyyzi.
Zanim się zdążyłam powstrzymać prychnęłam tak ostro, że chyba puścił
mi jakiś szew.
– Czy aż tak bardzo przypominam kaczkę, czy smoki są za głupie, żeby wyłapać tą subtelną różnice między mną a ptactwem? – rozległ się ponury głos.
Nawet nie zauważyłam, kiedy skrzydlaty się obudził. Siedział teraz zgarbiony, opierając ręce na udach i przysłuchując się nam. Forin położył rękę na zdrowym ramieniu dragana w
tej samej chwili, gdy ten zrobił krok w jego stronę.
– Nawet kurwa nie próbuj – ostrzegł go i odepchnął lekko, stając mu na drodze.
– Po czy-jej ty do dia-bła jesteś stro-nie?
– Na pewno nie po twojej. Zaatakowałeś członka własnej gildii i naszych sojuszników...
Leyyzi ryknął pozbawionym wesołości śmiechem.
– Sojuszników?! – wydarł się. – Twoi sojuszni-cy stara-li się nas pozabi-jać! –Poklepał się po swoich bandażach z taką pasją, że fakt, iż nie zwinął się przy tym z bólu budził respekt i zdumienie. Co gorsza drugą ręką wskazywał w stronę mojego gardła. Czyżby liczył na moje wsparcie?
– Ode mnie się odwal, mnie próbował zabić ktoś inny – wychrypiałam.
– NIE JA CI USIŁOWA-ŁEM POD-CIĄĆ GARDŁO!
– PEWNIE, TY TYLO CHCIAŁEŚ DAĆ MI SZYBKĄ ŚMIERĆ W PŁOMIENIACH!
Ten ochrypły krzyk kosztował mnie sporo bólu. Rozkaszlałam się po tym okropnie, a każde kaszlniecie przeszywało moje gardło niewidzialnym szpikulcem. Przechyliłam się przez łóżko pewna, że zaraz zwrócę płuca, ale wyplułam tylko trochę krwi.
– Dosyć – usłyszałam nad sobą zaniepokojony głos Forina.
Drżąc, uniosłam głowę. Zaciśnięte na pościeli dłonie płonęły blado. A oczy Leyyziego
przecinały wąskie, pionowe źrenice.
Przeciąg szarpiący drzwiami otworzył je gwałtownie i do sali wbiegł Randy, gorączkowo machając rękami.
– Ocipieli! – wrzeszczał. – Co wy do cholery wyprawiacie? Czy ona – palec prawie wsadził mi do nosa – właśnie KRZYCZAŁA jak dzika? Czy wiecie ile się natrudziłem, żeby w ogóle mogła mówić? Czy wy jesteście NORMALNI?
Chciałam coś powiedzieć na swoją obronę, ale odkryłam, że nie mogę tego zrobić. Elf patrzył na wszystkich kolejno, kręcąc z dezaprobatą głową. Zapadła cisza. Szaropióry leżał z szeroko rozłożonymi skrzydłami i rękami pod głową, najwyraźniej niczym się nie przejmując, wiatr Forina ustał i nawet Leyyzi się nie odzywał, dysząc sobie tylko. Jego bandaże
poczerwieniały na całym prawym boku.
Randy westchnął głęboko i z wyrzutem zwrócił się do Forina:
– Nawet ty bierzesz udział w tym zamieszaniu...
Forin odchrząknął.
– Gdyby nie ja, znowu polałaby się krew... – powiedział, patrząc znacząco na skrzydlatego.
– Ja tu akurat do niczego się nie wtrącam – mruknął.
– To on – Charper wyszedł z ocienionego kąta. Półdługie, bezbarwne włosy miał założone za uszy, a równie bezbarwne oczy patrzyły jak zwykle trochę nieprzytomnie. – To
jimir.
Pierzasty zmarszczył brwi.
– Przysiągłbym, że widziałem w Zatoce Twojego starszego brata. Miał fajny łuk. Czy to on przeszył mi skrzydła?
– Nie mam brata. To mnie widziałeś w Zatoce.
– Nie, ty jesteś dzieckiem, nie masz więcej niż dziewięć ludzkich lat... Tamten był
starszy. Miał ten cholerny łuk, którego ty byś nawet nie udźwignął.
Charper wzruszył ramionami.
– To nie ja strzelałem. Widziałem, że będziesz dla nas walczyć.
Jimir i dragan parsknęli w tym samym momencie.
– Z całym szacunkiem, który naprawdę ciężko mi okazać, ale mam w dupie tą waszą gildię i nie będę z niczym o nic walczyć.
– Będziesz. Widziałem.
– Nie będę. Jestem na emeryturze.
– Jak mówi,  że będziesz to będziesz – powtórzył mu Randy. – Nie żebym chciał cię zmartwić, ale mi powiedział, że jako pierwszy elf osiwieje i zobacz to – zaczął intensywnie grzebać w swoich długich włosach, aż znalazł wśród stosie złotych jeden srebrny i wyrwał go ze złością. – Widzisz? – zapiszczał machając nim jimirowi przed twarzą. – Siwy! Ale to akurat wasza  wina.
Obrzucił wszystkich nienawistnym spojrzeniem.
– Nie wierzę w takie wróżby – skwitował jimir.
– To nie są żadne wróżby – odezwał się Forin. – Charper jest Żywiołowym Czasu. Ma dobry wgląd w przeszłość i... przyszłość.  Aż za dobry, tego się obawiam... – Zakończył, patrząc z niepokojem na Charpera, który już nie wyglądał jak dziecko, tylko przygarbiony, słaby staruszek. Tylko jego matowe, pozbawione wyrazu oczu pozostały wciąż bystre.
Skrzydlaty najwyraźniej zląkł się tego dowodu, bo zerwał się z łóżka.
– Nie ma mowy... Przykro mi, że będę pierwszą porażką waszego jasnowidza, ale na nic jego przepowiednie, bo ja tu nie zostanę.
– Zostaniesz. Kłopot w tym, że przepowiednie nie mają tu akurat nic do rzeczy. Chcieliście nas znaleźć i oto jesteśmy. Żądni wiedzy jak wam się to udało. Jesteś głupi jeśli myślisz, że pozwolimy wam teraz odejść. – Forin wymownie położył rękę na trzonku swojego miecza, który wisiał z jakiegoś, pewnie tego, powodu u jego pasa.
– To nie ja chciałem... Miałem go tylko przyprowadzić... – próbował się bronić jimir, ale usiadł z powrotem na łóżko.
Myślałam przez krótką chwilę, że to koniec na dzisiaj. Chwila minęła błyskawicznie.
– To są ja-kieś ża-rty, Forrrin – warknął Leyyzi. – Nie pozwo-lę, żebyś przyłą-czył do Cieni jakiś nieudol-nych skrytobójców...
– Na szczęście nie masz już nic do gadania.
– Nie pozwo-lę... Zabraniam ci...
Forin zaśmiał się krótko.
– Nie jesteś już naszym przywódcą, Leyyzi. Pogódź się z tym.
– Nie pogo-dzę się ze zdrajca-mi wśród Cieni.
– Jak ci się nie podoba to się wynoś i uwolnij nas od swojej męczącej osoby!
Pierwszy raz słyszałam, żeby podniósł głos. A Leyyzi nic nie odpowiedział. Po prostu wyszedł. Nawet nie trzasnął drzwiami. Gdyby to był ktoś inny, to bym się nie przejęła. Ale to był Leyyzi, więc zapewne odebrał słowa Forina dosłownie.
Nie myliłam się. Kiedy w końcu udało mi się wyrwać z łap Randy'ego (co nie było łatwe, bo moja najskuteczniejsza samoobrona – parszywe bluzganie – okazała się bezużyteczna jako, że jedynymi dźwiękami jakie z siebie teraz wydawałam były mało obsceniczne chrząknięcia), zaszyłam się w cieniu przy Głównych Wrotach  i czekałam.
Nie wiedziałam po co tu przyszłam. Czy chciałam go rozerwać na strzępy zanim odejdzie? Gniew i żal wciąż we mnie buzowały, a odzywający się w ręce narowisty ból tylko podsycał te emocje.
Najpierw go usłyszałam. Mówił coś gniewnie do siebie, ale nic nie rozumiałam, bo echo ciągle oddawało pogłos towarzyszącej mu czkawki. W końcu wyłonił się zza rogu. Miał na sobie te same, tylko jeszcze bardziej zakrwawione bandaże, na które narzucił skórzaną, przypaloną kurtkę. Ciężkie, sięgające połowy łydek buciory były rozwiązane i wystawały z nich niedbale upchnięte do środka spodnie. Za sobą wlókł workowaty, wypchany plecak. Minął mnie i nawet nie zauważył, więc podniosłam się z cienia i złapałam go za ramię, zwalczając pokusę, by po prostu rzucić się na niego z pięściami.
Drgnął, zaskoczony i odwrócił się szybko. Spod smolistej grzywy łypały na mnie złowrogo ciemnożółte w tym świetle oczy. Przez długi moment tylko patrzył, jego źrenice poruszały się, gdy zaglądał raz w jedno, raz w drugie moje oko. Nie mogłam nic mówić, ale wciąż mogłam krzywić się wrednie.
– Cze-go – czknął głośno – chcesz?
Jego oddech przesycony był aromatem słodkiego piwa.
Udusić cię. Zasztyletować. Utopić. Zamordować.
Wzruszyłam ramionami.
Znów patrzył na mnie długo. Wreszcie otworzył usta, ale zrezygnował, nim jakieś słowa przeszły mu przez gardło. Już się odwracał, gdy złość we mnie przeważyła. Zamachnęłam się, zapominając, że jedną rękę mam niesprawną, ale Leyzzi bez trudu złapał ją, nim dosięgnęła jego twarzy.
Zaśmiał się szyderczo i wzmocnił uścisk, a potem zerwał z niej bandaże.
Skowyt uwiązł w moim gardle, gdy przeszył mnie ból. Odsłonięta ręka wyglądała okropnie. Pulsowała, była czarno-fioletowa i opuchnięta. Po moich policzkach spłynęły łzy.
Leyzzi przytrzymywał mnie w silnym uścisku i wsunął dłoń pod swoje bandaże. Kiedy ją wyciągnął, była wilgotna od krwi. Zacisnął dłoń wokół mojego łokcia i powoli przesunął rękę w dół, pocierając o wszystkie poparzenia. Zacisnęłam zęby i powieki, a kiedy otworzyłam oczy, moja skóra wydawała się zdrowszej barwy, a ból znacznie zelżał.
Popatrzyłam na niego nie rozumiejąc, i pociągając nosem.
– Jedy-ne antidotum na smo-czy ogień to smo-cza krew – wyjaśnił.
Nagle pochylił się do mnie.
Uderzyła we mnie mdła woń piwa, aromat pieprzu i zapach siarki. Jego usta dotykały moich słonych ust.
– Przy-kro mi.
Poczułam na wargach ochrypły szept.
A potem odwrócił się i odszedł, nie oglądając więcej za siebie.