czwartek, 16 maja 2013

Rozdział VI



The more I get to know, the less I can control
Don't know which way to go, I'm so confused

Nie mogłem stłumić kolejnego ziewnięcia. Żeby choć częściowo ukryć znużenie, przysłoniłem twarz ręką, udając, że chce mi się kichnąć. Ludzie w komnacie zamarli, patrząc na mnie wyczekująco, gotowi rzucić się na klęczki, by prosić o moje zdrowie. Widząc to, prędko cofnąłem rękę, wzdrygając się od zbiorowego jęku zawodu.
– Kontynuujmy – zaproponowałem, nie siląc się nawet na gram entuzjazmu.
Podstarzała sędzina, która siedziała za rozstawioną poniżej tronu ławą, ponownie zajrzała do opasłej, skórzanej księgi. Pochylała się nad nią tak nisko, że nabrałem pewnych podejrzeń, co do pojawiających się na stronach zabrudzeń.
– Poszkodowany Wart Hender ze Starej Dzielnicy Szantalu! – zaskrzeczała.
Z motłochu stojącego pod ścianą wystąpił wysoki i przeraźliwie chudy mieszczanin. Ściągnął z głowy słomkowy kapelusz i wyszedł na środek Sali, stając przed surowym wzrokiem sędziny i moim z sekundy na sekundę ubywającym zainteresowaniem.
– Oskarżony Mardt Ormak z Obrzeży Szantalu!
Sapiąc i dysząc na środek wytoczył się niski wieśniak, którego szerokość zdecydowanie zdominowała wysokość. Staruszka zsunęła miedziane okulary na czubek nosa, przyglądając mu się przez chwilę krytycznie. Pod tym spojrzeniem jego twarz – już czerwona z wysiłku – spurpurowiała.
 – Rozpoznanie sprawy – wychrypiała sędzina, znów zaglądając do księgi. – Z zeznań poszkodowanego wynika, że oskarżony ukradł mu kozę, z którą następnie uciekał przez pola poszkodowanego, niszcząc przy tym jego uprawy
– Prawda to! – wrzasnął Wart, oskarżycielsko celując palcem w grubasa.
– Gówno prawda – odpowiedział na to Ormak.
– No tak, tradycyjnie różne wersje wydarzeń – skomentowałem pod naporem wyczekującego wzroku starowiny. – Niemniej koza w tych tajemniczych okolicznościach zaginęła i choć ciężko mi sobie wyobrazić, jak ten gruby pędzi przez pola z kozą na barana... Musimy się sprawie dokładnie przyjrzeć.
Kiwnąłem głowa na Hektora, który mimo młodego wieku i szeregu prób jakim go poddałem, został nowym kapitanem mojej Straży Przybocznej, wysyłając na zaużoną emeryturę Alegsa Spitłorta. Młody kapitan stuknął włócznią o posadzkę, a jeden ze strażników odpowiedział tym samym i wyszedł do bocznej komnaty. Po chwili wrócił, a za nim kroczyła treserka królewskiego zwierzyńca, egzotyczna Amia o skórze wytatuowanej w lamparcie cętki. Na kciuku miała metalową obrączkę, od której odchodził cienki łańcuszek przymocowany do srebrnej obroży, znajdującej się na szyi bardzo pożytecznego zwierzęcia. Miał długie królicze uszy, koci pysk i mądre sowie oczy, a jego futro przywodziło na myśl gęsta, trochę splątaną lwią grzywę, co w połączeniu z posturą harta robiło ciekawe wrażenie, ale nie tak ciekawe jak jego ogon. Był bardzo długi, zakończony pędzelkiem bardzo czułych wąsików i bezustannie wykręcał się w różne strony.
Treserka odpięła łańcuszek. Lajtru wyciągnął pyszczek po pieszczotę, ale kobieta tylko popchnęła go lekko w stronę Mardta. Zwierzę prychnęło cicho, ale posłusznie podeszło do oskarżonego, utkwiwszy w nim pomarańczowe ślepia. Przysiadł na tylnych łapach tuż przed nim i zakołysał ogonem, którym zaraz oplótł nadgarstek Ormaka.
– Czy oskarżony przyznaje się do stawianych mu zarzutów? – zapytała sędzina.
– Nie, na bogów stulecia! Nic żem nikomu nie ukradł!
Jednak wbrew jego słów śnieżnobiałe futro lajtru'a zaczęło ciemnieć,  aż przybrało zupełnie czarny kolor, a z  jego gardła wydobył się głuchy warkot. Nie potrzebowałem już innych dowodów.
– Mocą Jedynego Sprawiedliwego Sądu Angradu uznaję cię winnego i skazuję na półroczne sprzątanie stajni Hendera oraz podarowanie mu trzech tłustych kóz.
– Pół roku?! – wrzasnął skazany. – Za jedną głupią, wychudzoną kozę? To był podstęp!
Nagle odwrócił się do Warta wymachując groźnie rękami. – To ty mi kazałeś! Chciałeś okraść króla! A okradniesz mnie!
Ruszył w stronę mieszczanina. Z tą purpurową gębą wyglądał jak szarżujący dzik szkarłatny. Ostatnie czego teraz pragnąłem to bójki w sali tronowej. Podniosłem dłoń, a jeden ze strażników wymierzył rozwścieczonemu wieśniakowi policzek grzbietem płytowej rękawicy.
– Jeśli zamiast tego wolisz odcięcie nóg, żebyśmy mieli pewność, iż więcej z cudzą
w
łasnością nie uciekniesz... Król okaże ci tą łaskę.
Wieśniak krzyczał w niebogłosy, gdy strażnicy wywlekali go z komnaty.
– Ilu ich jeszcze? – warknąłem do kapitana.
– Jeszcze jeden, Wasza Wysokość?.
Westchnąłem ciężko, jak na strudzonego władcę przystało.
 – Poszkodowany Dżarow Zalesky, oberżysta knajpy Pod Zbitym Psem – wyczytała sędzina, a z tłumu wystąpił właściciel karczmy. Jeżeli gruby Mardt był zdenerwowany, to ten, lekko posiwiały brunet w sile wieku, był rozeźlony. Pokłonił się przede mną, ale wyglądał jakby miał ochotę udusić pierwszą osobę, która zajdzie mu drogę.
– Oskarżony… – Staruszka zmarszczyła brwi, odczytując nazwisko. – Sirrs Daron.
Łokieć, który podtrzymywał konstrukcję mojej strudzonej twarzy, ześlizgnął się z wygładzonej powierzchni oparcia, doprowadzając niemal do tego, że spadłem z tronu. Całe moje znużenie natychmiast ustąpiło. Wyprostowałem się, ze skupieniem obserwując rozstępujących się na boki ludzi.
Szedł lekko przygarbiony, ogromne szare skrzydła złożył ciasno na plecach. Jak mogłem go przeoczyć, skoro to wyrastało mu z barków? No, ale taki był urok jimirów. Zupełnie jakby ich lekceważący często stosunek do wszystkiego z nich emanował i przyćmiewał umysły ludzi.. Wszyscy odsuwali się od niego, jakby w obawie przed tym, co mógłby zrobić, gdyby ktoś go dotknął. Zatrzymał się tuż przed szerokimi schodami prowadzącymi do podestu, na którym siedziałem . Podniósł głowę i spojrzał na mnie z uprzejmą obojętnością. Jego twarz wciąż nosiła ten ponury wyraz, który zapamiętałem, a na ustach błąkał mu się nonszalancki uśmiech najlepszego rycerza Angradu. Najlepszego byłego rycerza i mojego dobrego przyjaciela.