niedziela, 28 kwietnia 2013

Rozdział V



Wrodzony bunt, który nie pozwalał na bezdyskusyjne akceptowanie żadnych rozkazów, natychmiast dał o sobie znać. Nie mogłam pozwolić, by karcono mnie jak małą dziewczynkę i na dokładkę odsyłano do kąta.
– Zaraz! – zawołałam za nim, gniotąc ze złości list. – Nie możesz mnie tutaj więzić!
– Nie? – Forin obejrzał się na mnie. Na jego twarzy malowało się udawane zdziwienie. – Przypomnij mi – niby dlaczego nie mogę?
Nie fatygował się, żeby wysłuchać mojej obfitej w argumenty odpowiedzi.
– Bo ja tak mówię! – Miałam wielką ochotę cisnąć w niego papierową kulką, którą ciągle gniotłam w dłoni. Zamiast tego, gdy tylko zasiadł za stołem, by dokończyć kolację, natychmiast znalazłam się za jego plecami. – Nie możesz mnie trzymać pod kluczem tylko dlatego, że ktoś stroi sobie głupie żarty!
Jeszcze zanim rzucił sztućcami o stół, wiedziałam, że powiedziałam coś nie tak. Przestałam wymachiwać rękami nad jego głową i zamarłam, czekając na wybuch.
– Nie mam pojęcia, czemu Setismord interesuje się małą, bezczelną elfką, ale wszystko wskazuje na to, że czegoś od ciebie chce, natomiast Angard ma nowego władcę, który przyjmuje u siebie posłańców Darkmaru i dekoruje swoje miasto twoimi podobiznami. Czy ty naprawdę nie widzisz między tym żadnego związku? – mówił tak spokojnym głosem, że gdyby nie rozszerzone nozdrza i to, że niektóre słowa cedził przez zaciśnięte zęby, mogłabym się nie zorientować, że jest wkurzony. – Zabrałem cię tutaj, do Cyntji, narażając gildię, a ty uważasz, że to są żarty?
Siedzący naprzeciw Leyzzi przenosił leniwie wzrok ze mnie na Forina, z Forina na swoje nieprzyzwoicie krwiste, budzące mdłości danie i znów na mnie,  żując coś powoli i najwyraźniej oczekując na rozwój akcji.
– Przestań więc z łaski swojej być taka samolubna. – Forin patrzył na mnie ostrzegawczo. Gniew nadawał rysom jego twarzy pewnej szlachetności, przypominając o starożytnym rodzie, z którego się wywodził.
Kąciki ust opadły mi niebezpiecznie. Przez chwilę znosiłam stalowe spojrzenie, ale zaraz machnęłam ręką, chcąc odejść.
– Siadaj, jeszcze nie skończyłem.
Przygryzając z irytacji wargi, odsunęłam kopniakiem krzesło obok Layzziego. Wolałam zaryzykować i usiąść obok bestii, niż znaleźć się bliżej der’Ikeshelda. Ten jednak zajął się konsumpcją, całkowicie mnie ignorując. Zaczęłam nerwowo przytupywać nogą, wywracać ostentacyjnie oczami i wzdychać, jednak nie odnosiło to spodziewanego skutku.
– Cóż, jeśli to już wszystko… – Zaczęłam się podnosić, ale poczułam na ramieniu ciężar. Leyyzi rzucił mi krótkie ostrzegawcze spojrzenie, a upewniwszy się, że znów siedzę, zabrał rękę.
– Zjedz c-oś – doradził, wracając do swojego niewysmażonego steku.
Nie było sensu spierać się dłużej z żołądkiem, który regularnie głośno protestował. Wciąż nieco skwaszona obrzuciłam stół łakomym spojrzeniem. Uczty zazwyczaj były skromne, jeśli chodziło o rodzaje pożywienia, ale ilościowo wszystkiego było pod dostatkiem. Sięgnęłam po pół bochenka świeżego chleba, słój miodu i dzbanek mleka. Półsmok kątem oka obserwował mój talerz.
– Mleczka od krówki? – sarknęłam, podsuwając mu dzbanek.
– Od mlecz-ka wolę samą krów-kę. – Po brodzie spłynęła mu wąska strużka krwi, gdy oderwał spory kawałek surowego mięsa. Z drugiego końca stołu Sevlyn patrzył na to zniesmaczony i przerażony zarazem. – Pokrzepia… dużo bar-dziej, niż te… – urwał, patrząc krzywo na moją kanapkę, jakby tam czymś go obraziła.
– Węglowodany? – dokończyłam. – One  też są potrzebne do życia, wiedziałeś?
Prawdopodobnie to, że ktoś, kto na dodatek był średnio ogarniętą osobą płci słabszej, ośmielił się mu odpyskować, wywołało u niego coś w rodzaju szoku, bo tylko utkwił we mnie wściekle żółte spojrzenie, rzucając na talerz swoje mięcho. Zrozumiawszy brawurę swojego postępku, natychmiast skupiłam się na wzorkach, wyżłobionych na miedzianym dzbanku. Całe szczęście szybko odwrócono ode mnie uwagę.
– Ty złodzieju! Wracaj!
– Odczep się! To moje!
Do Sali wbiegł Desson, trzymając w wyciągniętej ręce jakiś naszyjnik, a za nim Holly, próbując mu go najprawdopodobniej zabrać. Niestety brakowało jej trochę centymetrów, by dorównać mu wzrostem, więc mogła tylko wspinać się na palce w bezowocnych próbach odebrania spornej własności. Kiedy uświadomił jej to głośny rechot, opadła na pięty i przybrała wojowniczą, naburmuszoną minę. Jedną ręką podparła się pod biodro, a druga powoli zbliżyła do ust i zagwizdała. Salę wypełnił szybko narastający, upiornie wysoki dźwięk, zwielokrotniony echem. Wszyscy krzywiąc się i protestując zatykali uszy. Zrobił to też Des, a wtedy wisiorek znalazł się w zasięgu dziewczyny. Hollyeth szybko skorzystała z okazji i wyłuskała go z zaciśniętych palców blondyna.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się, a ogłuszający dźwięk natychmiast się urwał. Jednak niedługo triumfowała.
Coś dziwnego zaczęło dziać się ze światłem. Pochodnie i żywiołowe światło drgały, przybierając na sile, emanując coraz jaskrawszą energią, wyganiając z kątów wszystkie cienie. Wkrótce zrobiło się tak jasno, że wśród kolejnych jęków powszechnego niezadowolenia pozostała tylko jedna osoba odporna na oślepiające światło. Desson z łatwością odebrał Holly naszyjnik, gdy ta przyciskała dłonie do oczu.
– Nie, to ja dziękuję, kochanie – powiedział Des, zawieszając biżuterię na szyi i na wszelki wypadek cofając się kilka metrów, nim pozwolił światłu na odsykanie naturalnej siły rażenia.
– Czy wy, do kuźwy nędzy, musicie publicznie dzielić majątek? – odezwał się Randy, niemrawo grzebiąc w talerzu widelcem, jakby stracił apetyt.
– Nie. Nie musimy. – Holly zmiażdżyła go spojrzeniem, po czym odwróciła się na pięcie w stronę wyjścia. Nagle jednak zmieniła zdanie i sprężystym krokiem doskoczyła do Dessona, który nie zdążył zaaregować. Odgarnęła z twarzy rude włosy, po czym tą samą dłonią wzięła zamach i wymierzyła mężczyźnie cios z otwartej dłoni.
– Wypchaj się tym breloczkiem! – fuknęła wściekle i odeszła najwyraźniej obrażona.
– Uuuu… – skomentowałam, dopiero teraz odważając się ponownie ugryźć kanapkę i patrząc ze smutkiem za oddalającą się rudowłosą.
Tymczasem Desson wciąż stał na środku Sali, trzymając rękę na policzku, jakby jeszcze nie dotarło do niego, co właściwie się stało. Po dłuższej chwili wzruszył ramionami i podszedł do Randy’ego.
­– Ale mi sprzedała hita… – przyznał, rozcierając zaczerwienione miejsce.
– Znowu macie gorsze dni? – Elf patrzył na niego z ukosa. – Z czego jest ten wisiorek? Z cholernej stali vidorańskiej?
– Z czarordzy.
Randy uniósł brwi, przyglądając się wiszącej na jego szyi ozdobie. Misternie wykonany łańcuszek, zdawał się emanować delikatnym pomarańczowym blaskiem i sprawiał wrażenie zbyt wątłego, by utrzymać duży biały kamień, osadzony pomiędzy drobnymi ogniwami.
– Co to za kamyk? – zapytał elf, marszczą brwi, wyraźnie zły, że nie posiada takiej wiedzy.
Blondyn popatrzał nieufnie na siedzących w pobliżu zwiadowców, po czym nachylił się do uzdrowiciela, by tylko on mógł go usłyszeć. Gdy znów się wyprostował, brwi Randy’ego znajdywały się tak wysoko, jakby chciały na zawsze opuścić jego twarz. Wstał gwałtownie, zrzucając przy tym na posadzkę talerz z niedojedzoną sałatką i wyciągnął rękę w stronę kamienia, ale Des zdzielił go po łapie, posyłając mu urażone spojrzenie.
– Przecież chciałem tylko…
Ale Desson już go nie słuchał. Rozejrzał się po siedzących przy stole osobach, zatrzymując na mnie wzrok. Przeczuwając co zaraz nastąpi, dałam nurka pod stół, udając, że spadły mi sztućce. Przy okazji udało mi się wylać na Leyzziego resztę mleka, naprawdę zrzucając dzban. Słysząc nad sobą głuche warczenie, podniosłam spod jego stóp naczynie i cała czerwona wynurzyłam się spod stołu, jak ognia unikając wzroku dragana.
– Iv! – Desson stał już obok mnie, przyglądając się z lekkim niedowierzaniem kompanii, jaką w jego mniemaniu sama dobrałam sobie do kolacji. – Musisz mi pomóc.
– Zapomnij. – Wepchnęłam sobie do ust ostatni kęs chleba.
Des jakby nie dosłyszał. Przyciągnął sobie beztrosko krzesło i przysiadł się.
– Myślisz, że kiedyś jej przejdzie?
Korzystając ze sposobności, odwróciłam się od półsmoka, chociaż mając go za plecami poczułam się jeszcze mniej komfortowo.
– To tylko durna biżuteria… czemu tak ci na niej zależy? – zapytałam poirytowana.
Chłopak tylko pokręcił pokręcił głową.
– Nie zrozumiesz.
– Skoro tak… – Rozważałam, czy nie odwrócić się jednak do Leyzziego, chociaż nie byłam pewna, czy dragan w ludzkiej postaci na pewno nie może nikogo spopielić.
– Czekaj! Pomóż mi ją przekonać… Ciebie posłucha.
Cóż, wydaje mi się, że starałam się do tego nie dopuścić, ale on sam pchał się na ochotnika, na którym mogłabym się wyładować.
– Wiesz ile nerwów kosztowała mnie wasza ostatnia kłótnia? Niemal wyszłam z siebie, zanim przekonałam ją, żeby z tobą porozmawiała! A ty znowu wszystko zepsułeś i to przez jakąś głupią błyskotkę! Facetom nie jest do twarzy w takich ozdóbkach, stary! Po prostu odpuść i idź jej to oddaj! Nie będę po tobie znowu sprzątać, żebyś mógł przyjść na gotowe, kiedy ja już ją udobrucham… Sam się przekonaj jakie to jest proste, to ci się odechce takich przepychanek!
Tym razem to blondyn zrobił obrażoną minę.
– Skończyłaś?
– Chyba tak – wycedziłam.
– W takim razie dziękuję ci, za twoją nieocenioną pomoc. Doprawdy nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Zechciej mi wybaczyć, że ośmieliłem się o coś poprosić. Zapewniam, że to się więcej nie powtórzy!
I szurając krzesłem wstał od stołu, udając się w stronę wyjścia.
– Pewnie! Idź sobie! Masz rację, to moja wina, że jesteś takim…
Przestałam krzyczeć, gdy zorientowałam się, że Forin, który już skończył się posilać, oparł łokcie o blat i obserwuje mnie znad splecionych palców.
– Myślałem, że tylko dla mnie jesteś taka miła.
Wyprostowałam się w krześle, postanawiając nie odpowiadać na tę zaczepkę.
– Zanim zamkniemy cię tutaj na dobre – kontynuował – jest pewna sprawa, w której powinnaś wziąć udział.
Znów umilkł, obserwując mnie krytycznie, jakby się zastanawiał, czy spełniam wymogi zaufania.
– Co to za sprawa? – zachęciłam, siląc się na spokojny ton głosu.
– Nawiązaliśmy kontakt z jednym z Badaczy. Uważam, że ze względu na… –Leyzzi chrząknął i zauważyłam, że wymienili szybkie spojrzenia – twoje umiejętności… dobrze by się stało, gdybyś w tym uczestniczyła.
– Umiejętności? – zdziwiłam się.
– Wypaczony ogień. Badaczy Żywiołów interesują takie rzeczy.
Prychnęłam niezadowolona. Nie lubiłam tego określenia.
– Kto to jest?
– Ktoś, kto przydałby się gildii, a ty będziesz niezłą monetą przetargową.
– Aha – mruknęłam bez entuzjazmu. – No dobra, niech będzie. Gdzie jest ten Badacz?
– Ukrywa się w Południowych Chórach.
Było to pasmo niewysokich gór, oddalonych o kilka dni drogi od Cyntji.
– Mam iść sama?
Ikesheld spojrzał na mnie, jak na kogoś, kto potrzebuje specjalnej troski.
Oczywiście, że nie. Weźmiecie ze sobą zwiadowców, przydać się też może jakiś wojownik, uzdrowiciel…
– „Weźmiecie”?
– Brist będzie ci towarzyszyć.
– Po co? – oboje zadaliśmy to same pytanie.
– Żeby mieć na ciebie oko. – Forin obdarzył półsmoka znaczącym spojrzeniem. – Już o tym rozmawialiśmy… – dodał półgębkiem.
– Nie potrzebuję opieki – zaprotestowałam. Nie miałam ochoty na towarzystwo, którego trzeba się obawiać.
– Potrzebujesz czegoś więcej.
Kiwnął na Leyzziego głową, a ten mierząc go ponurym spojrzeniem, wyciągnął rękę i jakby od niechcenia owinął sobie wokół palca kosmyk moich włosów, który zaczął mienić się na różne kolory, aż przybrał barwę ciepłego brązu. Kiedy cofnął rękę brąz pochłoną resztę moich włosów, lecz na tym się nie skończyło. Czułam jak pasma się poruszają. Wystraszona pomacałam własne plecy, na których zwykle spoczywał niebieski kucyk, lecz tym razem natrafiłam dłonią na pustkę. Zerwałam się na nogi i pobiegłam do najbliższego zwierciadła.
– Co on mi, kurwa, zrobił… – wyszeptałam przerażona do swojego odbicia. Z lustra łypała na mnie złowrogo z pod przydługiej grzywki obca, krótko obcięta brunetka.

_____________________________
Terroryści atakują! ;) Nie nie nie, żadnych ptasich dziobów po nocach, dziękuję.
Ten odcineczek chciałabym zadedykować mojej Neme, która dostarcza mi wymykających się spod kontroli inspiracji. ;*
Miał nas odwiedzić jeszcze Soth, ale jednak postanowił zawitać na nexta.

piątek, 5 kwietnia 2013

Rozdział IV


           Mrok się rozpraszał. Światło przedostawało się pod zamknięte powieki z łagodnością włóczni, wyrzuconej przez olbrzyma lekkoatletę. Umysł odrzucał bezbolesną świadomość snu, dopuszczając do siebie krzyki rzeczywistości. Ale nie, jeszcze nie byłam gotowa, jeszcze sekundę… Bogowie, co za diabelstwo grasuje po moim łbie, próbując rozsadzić mi czaszkę żelaznymi kopnięciami… Żołądek kurczył się i dźwigał w rytm nieznośnego łupania z tyłu głowy. Otworzyłam oczy i zaraz tego pożałowałam. Oślepił mnie pomarańczowy blask zachodu słońca.
Nawet gapienie się w sufit sprawiało mi duże trudności. Stękając wciągałam głęboko powietrze, ale pokój wciąż wirował. W końcu odrzuciłam kołdrę i usiadłam gwałtownie na skraju łóżka, czując że zbiera mi się na pawia. Ale na taką łaskę też trzeba sobie zasłużyć, więc mój pusty brzuch powykręcał się tylko na wszystkie możliwe sposoby, nie ofiarując nawet cienia ulgi. Ta krótka walka jeszcze bardziej mnie osłabiła. Mogłam tylko sapać z rezygnacją, opierają czoło o kolana.
Po kilku minutach jednak znalazłam w sobie trochę silnej woli, na tyle dużo, żeby się wyprostować i wstać. Chwiejnym krokiem pokonałam odległość dzielącą łóżko od komody i oparłam się o nią, zdobywając się na odwagę, by spojrzeć w wiszące nad nią zwierciadło.
Ktoś załomotał w drzwi i nie czekając na odpowiedź wparował do środka.
– No ja pierdolę… – skomentował Randy, patrząc na moją zieloną twarz. – Wystarczy, że mnie braknie na chwilę i już tu umieracie.
Podszedł do mnie i złapał za podbródek, przyglądając mi się z bliska, po czym wzdychając, sięgnął do swojej torby, z którą niemal nigdy się nie rozstawał i wyciągnął mały, przezroczysty flakonik. Zauważyłam, że wciąż ma na sobie podróżny płaszcz, zanim odchylił mi głowę do tyłu, wkrapiając coś do oczu.
– To kto cię tak urządził? – zamknął buteleczkę, wracając do przeszukiwania swoich rzeczy.
– Nikt.                                                                                                                                      
Przerwał wywalanie zawartości torby na pościel, żeby rzucić mi pełne ironicznego zdziwienia spojrzenie.
– No dobra, sama się tak załatwiłam – skorygowałam, mrugając szybko oczyma. –Przewróciłam się…
– Dziewczyno, ile razy ci mówiłem, że przy twojej dozie zaradności i niebywale zrównoważonym zmyśle równowagi, nie powinnaś wychodzić z płytowej zbroi.
– Byłam w zbroi.
– Aha – teraz wytrząsał resztkę medykamentów na swoje kolana. – W takim razie jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest zamknąć cię na zawsze w pokoju bez klamek, najlepiej obitym pluszem. O, jest!
Trzymał w ręce coś, co przypominało małe niebieskie perełki. Podał mi dwie z nich.
– Połknij. Nie wiem czemu ta jędza Zoe ci tego nie podała. To…
– Nie chcę wiedzieć co to jest – przerwałam mu, nauczona doświadczeniem, że w niektórych sytuacjach błoga nieświadomość nie jest niczym złym. Szybko i bez problemu połknęłam lek. – A Zoe też nie ma.
– Zostajecie bez uzdrowiciela i urządzacie tu sobie bijatyki? Pogrzało was?
– Nie mów do mnie w liczbie mnogiej, jeszcze się nie rozdwoiłam – warknęłam.
– Całe szczęście!
Już miałam coś na to odburknąć, ale poczułam, że ból głowy słabnie, więc ugryzłam się w język.
– Gdzie byłeś?
Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zaraz je zamknął, marszcząc brwi, jakby nagle przypomniał sobie o czymś nieprzyjemnym.
– Co to jakaś tajemnica? – fuknęłam.
– Forin z tobą nie rozmawiał? – odpowiedział pytaniem.
– Tak się składa, że ostatnio nie miałam wielu okazji, by z kimś rozmawiać, ponieważ leżałam tu nieprzytomna! – zdenerwowałam się.
– Byłem z krasnoludami w Angardzie. Zdobyliśmy trochę prowiantu i… informacji.
– Elf włóczący się z krasnoludami po tym czarnoksięskim miasteczku? Kiedy tam byłam, odniosłam wrażenie, że mieszkańcy nie są zbyt tolerancyjni.
– Tak sądzisz? – wygiął usta w kpiącym uśmiechu. – Tylko, że my, w przeciwieństwie do niektórych butnych, rozwydrzonych elfek, zadbaliśmy o odpowiednie pozory i nie wdawaliśmy się w bójki z miejscowymi.
Nadęłam się, rozgniewana, ale żadna riposta godnej ciętości nie przyszła mi do głowy. Zrobiłam więc tylko obrażoną minę i w milczeniu znosiłam fiołkowe, rozbawione spojrzenie.
– Wal się! – uwolniłam w końcu z siebie emocje, gdy przedłużająca się cisza pogłębiła napięcie.
Randy roześmiał się głośno, odgarniając z twarzy ciemnozłote kosmyki, którym udało się uwolnić z długiego warkocza. Kiedy się uspokoił, zaczął zbierać swój aptekarski asortyment.
– No, więcej zrobić nie mogę, teraz pomoże ci już tylko porządna kolacja.
– Nie jestem głodna – odpowiedziałam wciąż nadąsanym tonem.
– Nie bądź śmieszna – żachnął się.
Westchnęłam z rezygnacją i  skierowałam się w stronę wyjścia.
– O nie, przecież mówiłem, że masz się nie forsować, przynajmniej dopóki się nie posilisz! Myślisz, że łatwo jest zdobyć nasiona nieboskłonów? A nie jesteś jedyną niezdarą w tym pokręconym towarzystwie!
Lekko wystraszona tym ochrzanem posłusznie usiadłam na skraju łóżka.
– Nie ruszaj się stąd, zaraz tu kogoś po ciebie…
Na korytarzu rozległ się znajomy tupot kopyt, a po chwili drzwi znów uderzyły o ścianę i w progu pojawił się centaur.
– Włazicie tu jak do obory! – zaprotestowałam.
– A czego się spodziewałaś po koniu? – zapytał z przekąsem Randy.
– Eee… no dobra, mustangu. Rumaku. Parzystokopytnym – poprawił się, widząc smętny wyraz na twarzy Sevlyna. – Zjawiłeś się w samą porą, właśnie potrzebowaliśmy jakiegoś kucyka.
– Dawno ci chyba żaden kucyk nie zasadził z kopyta, co Ran? – odgryzł się centaur. – Wpadłem sprawdzić jak się czujesz – zwrócił się do mnie.
– Dzięki, Sev. Już lepiej. Ale ten stuknięty elf nie pozwala mi zejść na kolację.
– Nie bez powodu! Tak się składa, że ten stuknięty elf wielokrotnie ratował wam dupska, więc chyba warto mu zaufać w niektórych sprawach!
Sevlyn posłał mi porozumiewawcze spojrzenie i uśmiechnął się, po czym usiadł na zadzie i ugiął przednie nogi.
– Wskakuj – powiedział.
– Jesteś pewien…? – zapytałam niepewnie.
– No dawaj.
Wciąż się wahając podeszłam i przysiadłam bokiem na jego grzbiecie. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Sev komuś pozwalał się dosiąść… Nie bardzo wiedziałam czego się złapać, gdy zaczął się podnosić. Ciemnoczerwone włosy przyrastały do szyi i aż do miejsca, w którym wyrastała brązowa sierść, tworzyły bujną grzywę. Obejrzałam się nerwowo do tyłu, ale prócz czarnych cętek na kasztanowej maści i machającego ognistego ogona nie ujrzałam nic, co mogłoby posłużyć za uchwyt. W ostatniej chwili zdecydowałam się złapać za skórzaną kurtkę, którą zazwyczaj wkładał bardziej z przyzwyczajenia niż konieczności.
– No i gitara, to wio! – zawołał elf.
Za moment usłyszałam za sobą świt i parskanie, jakby kogoś maznął po pysku koński ogon.

Pomału szliśmy obniżającym się korytarzem. Komnata, którą zajmowałam, znajdowała się w okolicy podwyższonego parteru i było to najwyżej usytuowane miejsce twierdzy. Cała warownia ze strony architektonicznej prezentowała się dość okazale. Jak wszystko, co wyszło spod rąk krasnoludów, wyposażona była w niebywale przestrzenne sale, z wysoko zawieszonymi sufitami, opartymi na monumentalnych filarach. Nadnaturalnej wielkości kamienne figury, przedstawiające krasnoludzkich władców oraz postacie z ich legend, wychylały się ze ścian i kątów pomieszczeń, potęgując wrażenie kolosalności. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że krasnale w ten sposób coś sobie rekompensują, ale jakaś część wbudowanej elfickiej uprzejmości zawsze doradzała mi ostrożność w kwestii wypowiadania się na ten temat. Chociaż może to nie dobre maniery mnie powstrzymywały, tylko chłodny, taksujący wzrok Forina, który czasem zdawał się tylko czekać, aż dam mu najmniejszy pretekst, żeby treningi jakie mi fundował stały się naprawdę niebezpieczne…  Może to po prostu instynkt samozachowawczy. Pan nasz Wszechogarniający jedynie wie, co by się działo, gdybym poczyniła niestosowne aluzje pod adresem małego rodu, skoro moja głowa już z ledwością trzyma się karku.
Mijaliśmy Główne Wrota, które znajdowały się u stóp góry, zamaskowane dokładnie w mrokach jednej z licznych na tym terenie jaskiń, gdy Wrota zaskrzypiały potężnie i zaczęły się uchylać. Sevlyn zawrócił, pocierając kopytem o zakurzony kamień. Randy również się cofnął, ściągając ze ściany jedną z pochodni. Przylgnęłam do szyi centaura, wpatrując się w ciemność. Na jej tle pomału zarysowywała się męska sylwetka, oświetlona pomarańczowym blaskiem ognia. Człowiek. A raczej dragan.

– Po-kój jimirom… i chwa-ła… żywiołom. – mruknął hasło.
Wszędzie poznałabym ten chrapliwy, zacinający się głos. Dragan wszedł w krąg światła, którą rzucała pochodnia, łypiąc nieprzyjaźnie na elfa swoimi intensywnie żółtymi oczami. Zawsze mnie dziwiło, że nie przecinają ich pionowe źrenice, chociaż kilka razy, podczas szczególnie jasnych pór dnia wydawało mi, że zwężają się nienaturalnie.
– Leyzzi? – dopytał Sevlyn, mrużąc oczy, by lepiej się przyjrzeć.
– Nie, kurwa, akwizytor… – odburknął Leyzzi. ­­– Czy żądałbym zbyt wiele, gdybym prosił, żebyś zabrał tą cholerną pochodnie trochę dalej od mojej twarzy?
Randy odsunął się od niego, wywracając oczami, a kiedy odwrócił się w naszą stronę, dostrzegłam, że porusza bezgłośnie ustami, jakby kogoś przedrzeźniał. Centaur parsknął krótkim śmiechem przypominającym rżenie. Leyzzi obrzucił go morderczym spojrzeniem, a gdy nas mijał dosłyszałam jak mruczał coś o jucznych zwierzętach i apetycie na konine. Sev głośno przełknął ślinę, patrząc za oddalającą się postacią.
Elf wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo, klepiąc pocieszająco Sevlyna po zadzie. 
– Myśli, że jak będzie na wszystkich warczeć to nas wystraszy.
- Weź rękę z mojego tyłka, okey?

Resztę drogi do Sali Przodków przebyłam wtulona w czerwoną grzywę. Ran mógł sobie mówić, jak to wcale się nie boi Leyzzi’ego, ale we mnie budził on bezsprzeczny lęk. Nie tylko dlatego, że był kim był… Na Liv Solterze żyły stworzenia dużo groźniejsze, niż draganie, może nie dużo groźniejsze, ale… dużo bardziej Złe. Ale on… On był po prostu… Szukałam odpowiedniego określenia, które oddałoby całe jego grubiaństwo, opryskliwość, pychę i bezczelność, ale nic bardziej trafionego niż „Leyzzi” nie przyszło mi do głowy.
Paradoks polegał na tym, że więcej strachu wzbudzał we mnie w ludzkiej postaci. Ja i moje nadwrażliwe wnętrze unikaliśmy wszystkiego, co nie liczyło się z uczuciami innych, raniło świadomie lub nie i narażało na ryzyko histerycznego płaczu. W smoczej powłoce miał tą jedną zaletę więcej – nie umiał mówić. A przynajmniej wtedy nikt nie rozumiał jego ryków.
Wydrążony w kamieniu korytarz wciąż się wznosił się i rozwidlał. Jedynym jego plusem było to, że nie istniały tu schody. Forteca powstała z myślą o bezpieczeństwie krasnoludów, lecz również ich wierzchowców, którymi zazwyczaj były szkolone i przystosowywane do trudnych warunków muflony. Nie lubiłam samotnie wałęsać się po warowni, jeśli akurat nie miałam ochoty na przygody. Nie tylko dlatego, że czułam się nieswojo w chłodnych ciemnościach. Mój zmysł orientacji pozostawiał wiele do życzenia, a trafić tu w zamierzonym celu w odpowiednie miejsce było przedsięwzięciem zdecydowanie przekraczającym moje możliwości.
Tak jak wtedy, gdy zabłądziłam w stromym, wąskim holu:

Ze zrezygnowaniem wspinałam się po stromej, spiralnej powierzchni, wiedząc że jeszcze nigdy nie byłam w tej części twierdzy, ale podmuchy świeżego powietrza działały na mnie niczym jakieś otumaniające opary. Nie mogłam zawrócić nie sprawdziwszy, co znajdę na szczycie. Powoli robiło się coraz jaśniej, aż w końcu przed sobą ujrzałam wylot na turkusowe, powlekane lekkimi chmurami niebo. Po długim błądzeniu w półmroku byłam oczarowana tym widokiem. Chwilę trwało zanim moje oczy przyzwyczaiły się do światła. Osłaniając je dłonią, rozejrzałam się.
Znajdowałam się na skalnej półce, zawieszonej gdzieś w połowie wysokości góry, wewnątrz której maskowało się siedzisko gildii. Nie było mowy, by dostać się tu w inny sposób, niż w ten, który mnie tu przywiódł. No, ewentualnie można tu przyfrunąć, skonstatowałam, gdy ujrzałam smoka, siedzącego na wyrąbisku skalnym tuż nad przestrzałem.
Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę na co patrzę. Krzyknęłam krótko, odsuwając się w stronę urwiska, wciąż bardziej zdumiona, niż przerażona sytuacją. Smok, zaalarmowany już moją obecnością, otworzył żółte ślepia. Przez chwilę mi się przyglądał i byłam pewna, że zastanawia się, czy zgłodniał na tyle, by w coś się angażować, a potem rozłożył czarne, skórzaste skrzydła, jakby podjął niekorzystną dla mnie decyzję. Instynktownie odskoczyłam do tyłu, a świadomość, że właśnie znalazłam się na skraju przepaści, nie dodawała mi otuchy. Jednak bestia nie atakowała, wciąż łopocząc rozłożystymi skrzydłami i przekrzywiając lekko łeb. Wtedy zdałam sobie sprawę, że znam skądś to kpiące, jadowicie żółte spojrzenie… Skrzydła nie wyrastały z grzbietu, lecz z przednich łap, a może to one wykończone były chwytnymi szponami… Tworzyły jedną całość, podczas gdy u smoków stanowiły zupełnie oddzielne, samodzielne kończyny. Był też mniejszy niż dorosłe smoczysko, a jeśli nie był młodym, musiał być draganem.
Smok zahaczył szpony o skałę i dość pokracznie zlazł na półkę. Znajdował się teraz zaledwie metr ode mnie, a ja przyglądałam mu się oniemiała. Słyszałam kiedyś jak Harper mówił, że Leyzzi Brist to potwór, ale nie potraktowałam tego dosłownie, a teraz… Nie, nie nazwałabym go potworem. Było coś hipnotyzującego w lśnieniu czarnych łusek, coś fascynującego w kształcie smoczego pyska i coś niebywale interesującego, nawet pociągającego w ogromnym całokształcie, zdobionym biegnącymi przez kręgosłup, aż po koniec ogona kolcami.
Zdałam sobie sprawę, że wciąż mam rozdziawioną buzię, więc szybko ją zamknęłam, aż rzędy zębów stuknęły o siebie nieprzyjemnie. W  żółtych oczach dostrzegłam rozbawienie.
– Łał… ­– wydusiłam z siebie. – Ależ z ciebie przystojniak…
Wydał z siebie parsknięcie, a z nozdrzy buchnęła mu chmura dymu, od której się rozkaszlałam. Zaraz potem odbił się od skały i wzbił w powietrze. Jeszcze długo tam stałam, nie mogąc oderwać od niego wzroku.

W połowie Przejścia Otchłani usłyszeliśmy krzyki, a kiedy się zbliżyliśmy bez trudu można było rozpoznać w nich krasnoludzkie bluzgi.
– Co się tu dzieje? – zapytałam, gdy znaleźliśmy się w przedsionku Sali, gdzie znajdowała się jadalnia. Ześlizgnęłam się z grzbietu centaura i stanęłam między Varnem i Grotem, którzy skakali sobie do gardeł.
– Ten gharzu zniszczył nasze źródło!
– Co ty wygadujesz, Grot. Jak można zepsuć…
– Sama zobacz, patrz! – złapał mnie za rękę i przyciągnął do ściany. Była zwykle mokra, a ze szczeliny, która rozciągała się w poprzek niczym kamienne usta, zazwyczaj wypływał niemrawy strumyk zimnej, czystej wody. Ale nie tym razem. Przyglądałam się ze zdziwieniem suchemu rozdarciu.
– Jak to się stało? – spytałam, marszcząc brwi.
– To on to zrobił! – Grot kiwnął głową w stronę Varna, patrząc na niego z byka.
– No ale w jaki niby sposób?
– Wkładał tam swoje brudne łapska!
– Chciałem odsunąć kamień, bo ledwie ciekło! – tłumaczył się Varn. Był spod żywiołu ziemi i mimo, że był jeszcze młody, nawet jak na krasnoluda, rozwinął w sobie duże moce żywiołu, które objęły też kamień. Wciąż przypatrując się ścianie z zakłopotaniem, mierzwiłam sobie w roztargnieniu włosy.
– Ale wy macie powody, żeby się prać po mordach, naprawdę… – zbagatelizował sprawę Randy, stając w szerokim progu Sali. ­– Halda! Haldaaaa!
Krzyknął jeszcze kilka razy i wkrótce żwawym krokiem podeszła do nas jasnowłosa krasnoludka, wycierając gliniany kubek w zszarzały fartuszek, który zawiązany miała na prostą sukienkę.
– Zrób z nimi porządek, moja droga, błagam – poprosił elf. – W końcu to twoja dzika krew.
Halda prychnęła i wcisnęła mu w ręce brudny kubek.
– O co chodzi?
Dwaj rozgorączkowani bracia zaczęli jej tłumaczyć w czym rzecz, gestykulując gwałtownie. Po chwili krasnoludka westchnęła i zbliżyła się do źródła. Położyła na skale drobne dłonie i przywarła do niej policzkiem.
Wargren!
Jej ręce zadrżały, zadrżało lekko sklepienia, a z suchej szczeliny powoli zaczęła sączyć się woda. Krasnoludy zaklaskały i wydały radosne okrzyki, gratulując Haldze dobrej roboty. Krasnoludka pokraśniała, ale machnęła tylko lekceważąco ręką, jakby każdy, kto władał wodą, mógł tego dokonać. Ale taka już była Gildia Cieni. Z tego co zaobserwowałam, przeważały tu nieprzeciętne zdolności. Przyłączyłam się do krótkich pochwał, ucieszona też z innego powodu. Lekarstwa załagodziły wszystkie dolegliwości i teraz odczuwałam już tylko porządny głód. Marzyłam, by już zasiąść do kolacji.
Jednak gdy się odwróciłam, by za wszystkimi wejść do Sali Przodków stanęłam twarzą w twarz z Forinem i mój apetyt gdzieś się ulotnił.
– Widzę, że już ci lepiej? – zapytał i zadawalając się moim nieśmiałym skinięciem głowy, ciągnął dalej niepokojąco spokojnym tonem. ­– Nie będziesz więcej trenować poza warownią.
– Ale… jak to?
– Randy ci nie mówił?
– O czym, do cholery, ciągle ktoś mi nie mówi!
Dopiero teraz się nachmurzył, podając mi trzymany w ręku papier, którego nie zauważyłam.
Był to list gończy. Portret poszukiwanej przedstawiał niebsiekosowłosą, spiczastouchą kobietę, która wyglądała zupełnie jak ja.
– Cała okolica jest tym udekorowana – poinformował mnie ponurym tonem, – więc to chyba jasne.
– Co-o jest takie jasne? – głos mi zadrżał. Wciąż przyglądałam się niezwykle wiernemu rysunkowi.
– Masz zakaz opuszczania warowni. Nie waż się wystawić choćby czubka nosa.

_________________________ 

Pozwolę sobie zadedykować rozdział Ryksie, która skutecznie skopała mi dupsko, prowokując do jakiegoś działania <pokłon> No cóż, każdy z nas chyba czasem potrzebuje jakieś opływającej w przemoc motywacji ;D Mam taki plan być tu częściej, wybaczcie ^^