sobota, 20 lipca 2013

ROZDZIAŁ IX



We swam among the northern lights
And hid beyond the edge of night
And Waiting for the dawn to come
And sang a song to save us all



Południowy wiatr zakołysał kwiatami Zatoki Przyjaźni, jakby chciał sobie zadrwić. Zorza zanurzała świat w bladej poświacie, prężąc swoje jasne smugi na tle ponurej szarości. Zdawała się trzymać nas wszystkich w białych mackach.
– Zobaczę jedną kroplę, a będziesz mógł upiec sobie szaszłyk z własnych ślepi nabitych na bełty. ­– Ruda chyba nie żartowała. A przynajmniej wyglądało na to, że trzyma tą kuszę nie od parady, o czym przekonał się już Sirrs.
– Niestety gustuję w innym menu. Mam wrażliwy żołądek. Na samą myśl o takich daniach choruję. A wiadomo, choremu człowiekowi lubią drżeć ręce…
Groźba zawisła w powietrzu. Promień słońca przebił się prze gęstą opończę chmur. Zalśniło srebrzyste, wżynające się w skórę ostrze, odbijając plamę światła na twarzy stojącego za rudą barczystego blondyna. Upięty wysoko kok z zbyt krótkich włosów, które wymykały się fryzurze i sterczały we wszystkie strony, nadawał mu niegroźnej prezencji. Zauważyłem jednak, że choć jedną dłoń trzymał na ramieniu kobiety, drugą opierał na przypasanym przy biodrze sierpieniu. Po ich prawej stronie stał wysoki elf. Złote włosy z rozplatającego się warkocza tańczyły wesoło koło jego twarzy, raz po raz wpadając mu do oczu. Niby mierzył we mnie tym groźnie zakończonym patykiem, ale wciąż wykręcał głowę, zerkając za siebie, gdzie porykiwał żałośnie zraniony smok.
– W dupę z tym… – Podjął jednak decyzję, opuszczając włócznie i biegnąc w stronę gnącej się wysokiej trawy.
Jego miejsce zajął chuderlawy, piegowaty chłystek o mysich, tłustych włosach i bezbarwnych, zmatowiałych oczach. Ściskał w rękach łuk, który był od niego większy, ale sprawiał wrażenie, że potrafi się nim posługiwać.
Najdalej stała albinoska. Obserwowała wszystko dużymi, mlecznymi oczyma, stojąc nieco na uboczu, jakby jej odmienność stawiała ją poza wszelkimi sporami. Rozwiane, śnieżnobiałe włosy dodawały jej upiornego uroku. Kiedy się poruszała, półtoraręczny miecz wlókł się za nią, zawadzając o ziemię końcem pochwy.
Centaur potrząsał czerwoną grzywą i parskał niespokojnie, wpatrując się w poszarzałego jimira, który szarpał desperacko za lotkę, próbując za wszelką cenę usunąć mierzwiący go kawałek drewna. Najwyraźniej nie był świadomy tego, że grot przeszedł na wylot i tylko pogarsza w ten sposób swoją sytuację.
– Powiedziałem – niech nikt się nie rusza! – zawołałem, widząc, że dragan podniósł się z ziemi, ignorując skaczącego koło niego elfa i brocząc obficie ciemną krwią. Z grotu włóczni, która jeszcze przed chwilą celowała we mnie złowrogo, jątrzyło się teraz zielonkawe światło, spływało po drzewcu i wsiąkało w zaciśniętą na nim dłoń złotowłosego, który próbował dosięgnąć zranionego boku bestii. Kiedy mu się to udało, zielone światło błysnęło, a dragan zaniósł się wysokim skowytem i chuchnął w elfa ciepłym podmuchem. Uzdrowiciel zachwiał się, przez chwilę machał rękami, chcąc złapać równowagę, ale ostatecznie i tak klapnął smutno na tyłek.
– Leyzzi, do cholery! – wydarł się za smoczydłem, które utkwiło teraz pełne nienawiści i żądzy mordu spojrzenie w Sirrsie i zaczęło przemieszczać się w jego stronę, pomagając sobie skrzydłami. Te chwiejne półskoki, okraszane pełnymi gniewu rykami, mogłyby być nawet zabawne, gdyby nie to, że zagrażały życiu jimira. Sirrs, teraz zielony na twarzy, przestał już sobie szkodzić, zamiast tego jednak stał jak sparaliżowany, nie myśląc pewno nawet o tym, by schylić się po upuszczone miecze. Wiedziałem, że jimir źle znosi rany skrzydeł, ale pierwszy raz widziałem, jak to wygląda. I przerażało mnie to bardziej, niż śmiałem przed sobą przyznać. Zupełnie jakby upośledziło to jego wszelkie funkcje życiowe. Może tak było. Patrząc na rozrastającą się po burym puchu szkarłatną plamę, możny by dojść do takich właśnie wniosków.
– Robicie wielki błąd! – krzyknąłem, zły, że dragan kolejny raz nic nie robi sobie z moich ostrzeżeń. – Nie chcę tego, ale jeśli na ziemie spadnie jeszcze jedno szare pióro, zabije dziewczynę!
– Zanim to zrobisz, będziesz oczekiwał na wieczne potępienie w krainie Yorlla – warknęła ruda.
Westchnąłem. Najwidoczniej kobieta nie miała pojęcia o misternej sztuce negocjacji. Na szczęście centaur zareagował prawidłowo. Pokłusował do smoczyska, próbując zagrozić mu drogę, korzystając ze swojego atutu, jakim w tym przypadku było ciało mustanga. Ale dragan, nie zważając na niego, wciąż parł naprzód.
– Stój, nie wiesz co robisz – ostrzegał czerwonogrzywy, cofając się przed nim nieco nieporadnie i wyciągając przed siebie ręce, jakby myślał, że zatrzyma go w ten sposób. – Chociaż raz posłuchaj co ci się mówi, stój. Nie jesteś sobą. I… krwawisz.
Zbielałe nozdrza nadymały się raz po raz. Zarżał cicho, wyczuwając zapach krwi, który drażnił jego końską naturę.
– Stój… – spróbował jeszcze raz, ale smoczy łeb uniósł się, wypluwając bicz bordowego ognia. Centaur stanął dęba i spłoszył się, kładąc po sobie spiczaste uszy.
Blondyn przyglądał się temu z zaciekawieniem, a kiedy półkoń-półczłowiek odgalopował, zakasał rękawy i najwyraźniej sam postanowił zając się smokiem. Jeszcze się nie domyślał, że przeliczył się ze swoimi możliwościami. Ruda, nie zdejmując mnie z celu, posuwała się powoli za nim.
– Ey, bracie, luz, nie ma co się spinać…
Jakby od niechcenia machnął smoczy ogon. Blondyn zatoczył się na kuszniczkę i oboje polecieli do tyłu. Upadli na plecy, a wycelowana w chmury kusza wypuściła bełt, który wzniósł się w niebo, zatoczył z gracją wysoki łuk, a potem zaczął opadać z coraz większą prędkością, by na koniec wbić się w moją stopę, skutecznie przygwożdżając ją do ziemi.
Przygryzłem się w już poturbowany język, zacisnąłem usta, powieki, pięści, zapominając, że wciąż trzymam sztylet. Oszołomiony nagłym bólem straciłem na moment wszelką kontrolę. Poczułem, jak na dłoni, w której trzymałem broń, zaciskając się lodowate palce. Wyszarpnąłem szybko rękę. Za szybko.
Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że mój nadgarstek zdobią sinoniebieskie pręgi, a lśniące ostrze jest oblepione krwią. W brew podejrzeniom krew była całkiem zwyczajnego koloru. A elfki nie było. Gromadzące się we mnie przeczucie katastrofy uwięzło mi w gardle, wraz z jękami bólu. Powoli spojrzałem w dół, ale nie leżała martwa pod moimi stopami, tak jak się obawiałem. Podniosłem wzrok, gorączkowo omiatając rozwój wydarzeń.
Albinoska dobyła miecza i skradała się do jimira od tyłu, centaur gdzieś zniknął, blondyn pomagał dźwignąć się na nogi rudowłosej, druid wciąż próbował podchodów do dragana, który już niemal miał Sirrsa w zasięgu ognia, a chudy wyrostek z łukiem celował teraz do mnie, ale w ogóle na mnie nie patrzył. Szybko znalazłem obiekt jego zainteresowania.
Elfka pewnym, szybkim krokiem przemieszczała się przez zieleń i błękit Zatoki. Jeden z nadpalonych rękawów odsłaniał teraz całe jej ramie, a poparzona ręka widocznie drżała. Drugą dłoń trzymała przyciśniętą do szyi. Intensywnie niebieskie, długie włosy powiewały za nią jak sztandar, wznosząc się wariacko pod wpływem nagłego, silnego wiatru. Ona również zmierzała w stronę Darona, zamierzając najwidoczniej przeciąć drogę smokowi.
Wyprzedziła go o mgnienie oka. Dragan był już wystarczająco blisko, widziałam jak się nadyma, przygotowując płuca do kolejnego plunięcia ogniem. Zanim jednak to zrobił, jego cel przesłoniła niewysoka, spiczastoucha kobieta.
– Przestań. – Ledwo usłyszałem jej cichy glos. Powiedziała coś jeszcze, ale nie potrafiłem rozróżnić coraz bardziej charkliwych słów. Dostrzegłem jednak, że minimalnie pokręciła głową, ale chyba tylko z przyzwyczajenia, bo jej cierpiący syk dosłyszałem już bez trudu.
Bestia sypnęła do góry kolejnym płomieniem, niemal tak czarnym, jak uchodząca z niego posoka. Warczał, bił ogonem o ziemię, aż byłem pewny, że wypłoszył spod ziemi wszystkie diabły, wyrzucał coraz bliżej elfki swoje czarne jęzory, ale ona wciąż osłaniała jimira swoim ciałem i nawet nie drgnęła. Do smoczych strumieni dołączyły nagle turkusowe, zimne płomyki. Zdawało się, że teraz ognie walczą ze sobą, wściekle sycząc, pożerając się nawzajem, tańcząc coraz bardziej jaskrawie. Błękitne i ciemnoczerwone iskry szalały w powietrzu, aż kłębiąca się ognista kula prysła z trzaskiem, zostawiając strzępy siwego dymu.
– Mnie nie pokonasz ogniem – zabrzmiał zupełnie ochrypły szept. – Nikogo dzisiaj nie zabijesz, Leyyzi. Po prostu.
Kolejny nasycony szałem ryk zatrząsnął ziemią, ale niemal utonął w wyciu wiatru, który tarmosił coraz mocniej wszystkim, co miał na swej drodze. Byłem pewny, że cierpliwość dragana już się wyczerpała, że runie czarny ogień i spali doszczętnie i Sirrsa, i dziewczynę, choćby to miała być ostatnia rzecz na jaką starczy mu sił, które najwidoczniej opuszczały już elfkę. Spomiędzy jej zaciśniętych na szyi palców sączyła się coraz większymi strużkami jasna krew. Kiedy znów otworzyła się smocza paszcza, tym razem nie mająca zamiaru wysyłać ostrzegawczych iskier, niebieskowłosa oderwała palce od rany. Z jej dłoni buchnął potężny błękitny ogień, a z jej rany buchnęła czerwień. Nim jednak jej płomienie zderzyły się z czarnymi ogniami dragana, nim rozstrzygnęło się, czy gorąc wygra z mrozem czy mróz z ukropem, zerwał się prawdziwy huragan. Wirujące, szczupłe tornado wpadło między nich, pochłaniając ogień i przewracając wszystkich stojących w jego zasięgu. Miałem wrażenie, ze elfka przewróciła się już wcześniej, najprawdopodobniej zemdlała z powodu utraty krwi.
Płonące tornado pognało na Zatokę, gdzie rozrosło się, rozsypując żar na niebieską łąkę, aż zostały z niego tylko ciepłe powiewy. Widząc, że wszyscy znów przytulają ziemię, również padłem na trawę. Przy odrobinie szczęścia zbliżająca się zza wyżyny Cyntji postać weźmie mnie za martwego i może jeszcze uda mi się bezpiecznie wrócić do Angradu, zapominając o swoich niedorzecznych pomysłach raz na zawsze.

piątek, 5 lipca 2013

ROZDZIAŁ VIII



Kiedy się ocknąłem, było już jasno. Dzień jeszcze nie rozkwitł, ale zdecydowanie przegonił noc. Jednak góry wciąż wydawały się pogrążone w dumnym półmroku, jakby były poza kontrolą pór czasu. Niebo spowijała mleczna zorza, malująca swoje własne, jasne wzory, nie nękana błyskami. Po jimirze też nie było śladu.
 Otrząsnąłem się, prychając z zimna. Mżyło, a na dodatek całego mnie pokryła rosa. Usiadłem, odklejając od ciała mokrą bawełnianą bluzę. Wyzywając pod nosem, wyjrzałem ostrożnie spomiędzy zarośli.  Miałem nadzieję, że gdziekolwiek trafił mój nieodżałowanej pamięci ojciec, nie widzi mnie teraz. Król Angradu wystający sobie zza krzaków. Wolałem nie wyobrażać sobie, jakby to skomentował.
Wycofałem się, uderzając plecami o konar. Na ramiona posypały mi się kawałki zbutwiałej kory. Z tej pozycji mogłem podziwiać najwyższą z gór; powleczony mgłą, srogi szczyt Cyntji. Patrzyłem na niego z wyrzutem, jakby był odpowiedzialny za moje podłe samopoczucie.
W pewnym sensie tak było.
Mimo chłodu powoli znów zapadałem w drzemkę. Głowa opadała mi już na pierś, kiedy coś usłyszałem. Najpierw jakieś szmery. Myślałem, że to wiatr, a kiedy byłem już na granicy snu, wydawało mi się, że zbliża się do mnie pijana mantykora. Oprzytomniałem gwałtownie, uderzając o pień potylicą. Przez chwilę byłem pewny, że spomiędzy liści wychynie na mnie drapieżna, zapijaczona twarz, ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego rozległy się głosy.
– Daremny pomysł… Nie ma Sevlyna, nie ma cienia! – narzekał niski, kobiecy głos.
– Co-o? A gdzie jest Sev-lyn, do chole-ry? – zachrypnięty, zacinający się głos należał do mężczyzny.
– Pod puszczą.
– Zew na-tury? Czy po chuj tam po-lazł?
– A ty co się z księżyca urwałeś? – zirytowała się. – Dzisiaj polowanie.
– Nie by-ło mnie-e kilka dni, jak byłaś ła-skaw zauważyć…
– Tak? Jakoś tym razem nie szukałam towarzystwa wśród nieokrzesanych bestii, więc musiała mi umknąć twoja nieobecność.
Rozległo się głuche, ochrypłe warczenie. Czy towarzyszył im jakiś zwierz? Nie wyczuwałem nikogo, prócz nich, ale ten odgłos nie mógł wydać człowiek.
– Widzę, że ła-two, tracisz zdro-wy rozsądek…
– Grozisz mi? – kobiecy ton nie był już tak twardy, jakby jego właścicielka czegoś się przestraszyła.
– Jeszcze nie-e…
– Może przyjdziemy tu później? O ludzkiej porze?
Nastąpiła przerwa, w czasie której można rzucić długie, znaczące spojrzenie.
– Nie są-dzę…
Zapadła cisza.
– Nie ro-zumiem po co ko-mu roślinożer-ca na polowaniu, ale nie-ważne, jakoś damy ra-de… – warczał mężczyzna. – Dobra. Idź da-lej sama. Zobaczy-my jaki długiego łańcucha bę-dę potrze-bować, żeby utrzymać twój wy-gląd.
Rozległ się nerwowy, wymuszony śmiech.
– I z cze-go się, ku-rwa, tak cieszysz?
Śmiech zamarł, jakby ucięty zimną stalą.
– No ty chyba żartujesz!
– No chy-ba nie.
– No chyba ochujałeś jak myślisz, że się zgodzę na coś takiego!
– Ale-ż tu nikt nie po-trzebuje twojej za-smarkanej zgody… Idź już, zło-tko, bo się zaraz zdenerwu-je.
Rozległo się pełne niedowierzania i pogardy prychnięcie, jakie potrafi wydać z siebie tylko wściekła kobieta, a potem głosy umilkły na niebezpiecznie długi moment. Wytężałem słuch, ale szelest trawy, uginającej się pod naporem lekkich kroków, usłyszałem dopiero, gdy na tle jasnozielonych liści zarysowały się kontury postaci.
Powoli uniosłem się na klęczki i przysiadłem na piętach, starając się nie narobić hałasu. Przez głowę przebiegało mi tysiące myśli, ale żadnego planu. Krzew jeżyn przede mną zatrząsnął się lekko, jakby ktoś po drugiej stronie zerwał kilka owoców.
– Już! – burknął głośno miękki głos, tym razem tuż obok mnie. ­– Ał, kurwa…
Krzaki zaszeleściły i po mojej stronie znalazły się szczupłe dłonie, próbujące wyplątać z cierni niebieski kosmyk… niebieski?
– Wi-dzę. Wracaj i spada-my.
– Zaraz! Przecież widzisz, że… och!
Przestałem oddychać. Przez powiększającą się pod naporem rąk wyrwę pomiędzy gałęziami wyjrzało migdałowe, lazurowe oko, osadzone pod ciemną, wąską brwią.
– O co znowu cho-dzi?
– Ktoś tu jest!
Oko zniknęło, gałązki ze świstem wróciły na swoje miejsce. Wziąłem się w garść, raptownie wstając, a myślami pośpieszne próbowałem zaczepić o jej świadomość, ale ta wymykała mi się nieznośnie, jak strużka mgły z zaciśniętych dłoni. Gdyby mi się udało… Gdyby na gniewne nawoływania odkrzyknęła: „Nie, nic, coś mi się przywidziało”… Może zdołałbym jakoś umknąć. Jednak gdy złapałem wreszcie jej splątany umysł, ciężkie kroki zatrzymały się tuż przy niej.
– Co się dzie-je?! – wybuchnął. – I-vrel?
Wciąż mi się opierała. Nie chciała zrobić tego, co jej kazałem, ale też nie mogła uczynić nic z własnej woli. Próbowałem jeszcze mocniej zakleszczyć jej myśli.
Gwałtowny podmuch szarpnął gałęziami krzewu, roztrącając liście i mogłem wreszcie coś zobaczyć. Rosły, czarnowłosy mężczyzna, potrząsał za ramiona niewysoką i… tak, niebioskowłosą elfką. Poczułem ukłucie dziwnej euforii. Ta krótka dekoncentracja starczyła, by mgliste spojrzenie dziewczyny nabrało ostrości. Grzywa zsunęła się z jej oczu, gdy przekrzywiła lekko głowę, patrząc wprost na mnie. To wystarczyło, by czarnowłosy podążył za jej wzrokiem. Znów rozległo się mrożące krew w żyłach warczenie.
Przestałem walczyć z elfką i rzuciłem się do jego umysłu. I rozbiłem się o niego jak samotna fala o spadzisty, prehistoryczny klif. Próbowałem raz po raz, ale twarda otoka zmysłów nie ustępowała. Nie bronił się. Nie odrzucała mnie sztucznie wychodowana bariera. Potrafiłem ją rozpoznać. Jego myśli chronił naturalny mur, jakiego nie miałem szans pokonać. Na szczęście szybko to zrozumiałem i na powrót wpiąłem macki swojej woli w umysł dziewczyny, próbując zmusić ją, by zaatakowała czarnowłosego. Nim zdążyłem coś na tym polu osiągnąć, on już przedzierał się przez zarośla.
Pocieszył mnie fakt, że nie miał u pasa żadnej broni. Czyżby to miało być takie łatwe? Wyszarpnąłem zza pasa kilka sztuk noży do rzucania. Mimo, że zabijanie Cieni mogło nie być dobrym sposobem na wkupienie się do ich gildii, nie zamierzałem bynajmniej oddawać życia pośród krzaków jeżyn. Byłem niezły w rzutkach i wiedziałem gdzie zwykli śmiertelni ludzie mają tętnicę. Tylko czy on był zwykły lub śmiertelny? Nie podobała mi się złość i arogancja ziejąca z jego żółtych oczu. Niepokoiła mnie ta pewność siebie.
– Ani kroku! – ostrzegłem, unosząc nad głowę noże.
Tylko się zaśmiał ochryple i skoczył na mnie. Moje uszy wypełnił niski warkot. Rzuciłem nożami i padłem na ziemię, przetaczając się pod nim.
Wyleciałem z zarośli tuż pod nogi dziewczyny, która trzymała w ręce sztylet. Kiedy go wyciągnęła? I w kogo zamierzała go wbić? Rozgniewany natychmiast kazałem go sobie oddać. Ręka drżała jej mocno, ale wyciągnęła powoli broń w moją stronę. Uparta była.
– Nie musisz się tak opierać, nikt tu nie chce zrobić Ci krzywdy...
Szybko pożałowałem, że spróbowałem ją  uspokoić. Jej myśli zawrzały, zalewając mnie chaosem obrazów, pytań  i wrzasków. Przedkładał się nad inne lęk, żółtooki i jakże niesprawiedliwie oceniający mnie komunikat: "To wynos  się z mojej głowy, tchórzliwy skurwysynu! ". Wyłuskałem kościany uchwyt z zaciśniętych palców, patrząc na nią z wyrzutem.
Ładna buźka zastygła w złowrogim grymasie, a skośne, zmrużone oczy łypały na mnie spod przydługiej grzywki. Te oczy... Teraz miałem szansę się przyjrzeć. Budziły we mnie jakieś wspomnienie. Jakby już je gdzieś widział. Czy to możliwe? Nie były czysto lazurowe tak jak mi się zdawało najpierw, lecz upstrzone złocistymi cętkami. Mieniły się, jakby utkwiły w nich odłamki rozbitego na miazgę złota.
– Pamiętaj, nikt nie chciał krzywdy... – powiedziałem, gdy ze  strony zarośli rozległo się głośne syczenie (powodowane, jak miałem nadzieję, okrutnym cierpieniem). Tknięty nagłym przeczuciem wysłałem elfce własne obrazy, takie, które w razie potrzeby stawiałyby nas w dobrym świetle:
Jesteśmy Żywiołowi. Szukamy Cieni. Chcemy się przyłączyć. Jest ze mną jimir, jeden z ostatnich na Liv. Mamy informacje.
Pozwoliłem też, by zobaczyła twarz posłańca Darkmaru. Żeby zrozumiała kim jest i czego chciał. Ale nie do kogo mówił.
 Krzaki zaczęły kołysać się coraz gwałtowniej. Jeszcze nie rozumiejąc co się dzieje, czekałem aż wyjdzie z nich ranny Cień. Ale kiedy zatrząsała się ziemia, a syki ustąpiły miejsca gardłowym porykiwaniom, zauważyłem, że nieobecny, złośliwy wyraz twarzy dziewczyny powoli się zmieniał. Usta drgały, aż w końcu wykrzywił je paskudny uśmiech. Złapałem ją za nadgarstek i przyciągnąłem do siebie, ze złością zaglądając w te dziwne, niepokojące oczy. Próbowałem wydobyć z niej jakaś odpowiedź, ale nim kontakt wzrokowy coś ułatwił, za plecami rozległ się głośny świst.
Odwróciłem głowę akurat na czas, by zobaczyć, jak połamane gałęzie opadają na ziemię. Spomiędzy nich wystawał naszpikowany kolcami ogon. Kołysał się miarowo z lewa na prawo, z prawa na lewo. Czarny olbrzymi kształt wydłużał się i odwracał powoli. Potężne skórzane skrzydła wykończone szponami gniotły cierniste krzewy. Ogon walnął teraz w drzewo, które zadygotało mocno, zrzucając deszcz liści. Spomiędzy rozwartych, zszytych nitkami śliny szczęk dobył się wściekły ryk. W miejscu, w którym długa szyja łączyła się z barkiem, zatopiona była po same rękojeści para noży.
Potwór powęszył w powietrzu, bulgocząc z niezadowoleniem i otworzył wielkie żółte ślepia, patrząc wprost na nas. W głowie miałem taką pustkę, że jeszcze przez chwilę nie wiedziałem, co się stało. Nim skojarzyłem co łączy czarnowłosego mężczyznę o żółtym spojrzeniu ze smoliście czarnym, żółtookim smokiem, cienki języczek ognia pomkną ku mojej dłoni, w której wciąż ściskałem rękę dziewczyny. Odskoczyłem instynktownie, unikając poparzenia, ale ona, wciąż skrępowana moją wolą, nie mogła cofnąć dłoni.
Zdążyłem zobaczyć tylko jak po jej policzkach leją się łzy i spadło na mnie szponiaste skrzydło, odrzucając jeszcze dalej od elfki. Przeturlałem się kilka razy, przypadkiem tylko unikając sporego tym razem strumienia ognia. W ręce wciąż ściskałem sztylet, choć nie podejrzewałem, żeby mógł się na coś przydać w tej walce. Mimo to nie potrafiłem go odrzucić. Tylko ta złuda szans na obronę trzymała panikę na dystans.
Zrozumiałem, że moją jedyną nadzieją na przetrwanie jest niebieskowłosa, którą bestia najwyraźniej próbowała bronić. Jeśli będę w jej pobliżu, dragan nie odważy się na żaden gwałtowny ruch, by znów jej nie skrzywdzić. O ile mu na niej na tyle zależy.
Podniosłem się chwiejnie na nogi. Smok wzbił się nad ziemię; z jego nozdrzy buchały kłęby gęstego dymu. Zrobiłem tylko krok w stronę dziewczyny i chlusnął nowy ogień, odgradzając mnie od niej pomarańczową ścianą, która zaczęła przesuwać się do miejsca, w którym stałem. Mogłem tylko się cofać, a kiedy gorący chuch ogarnął moją twarz, rzuciłem się do ucieczki. Ciepło parzyło mnie w pięty za każdym razem, gdy dragan dmuchał w moją stronę kolejną falą ukropu, przerywając je tylko na krótkie chwile, by przeraźliwie zaryczeć.
Wiedziałem, że jeśli się zatrzymam – spłonę. Jeśli zwolnię – spłonę. Jeśli się przewrócę… Przewróciłem się, omal nie nadziewając się na sztylet, a uderzając szczęką o twardą ziemię prawie odgryzłem sobie język. Ciepła krew zalała mi usta. Bestia wydała z siebie długi, triumfalny ryk. Nie chciałem, by ostatnim widokiem jaki ujrzę, była para parzących się, tłustych, białych robali, więc przetoczyłem się na wznak, chcąc widzieć ogień, który miał mnie strawić. Wirujące jaskrawe błyski zatańczyły tuż przed moją twarzą, gorejące kosmyki sięgały do gardła, nim jednak rozpoczęły ucztę, coś runęło z nieba z dużą prędkością, rozpraszając płomienie.
Wyglądał jak pikujący ostro w dół olbrzymi jastrząb, który z całym impetem wyrżnął w smoliste cielsko, spychając pozbawionego równowagi smoka w dół. Przez chwilę dwie pary skrzydeł kotłowało się w powietrzu, a potem dwa ciała z łoskotem wbiły się w ziemię. Ciężka, smocza sylwetka zapadła się w podłoże, a po niej zwinnie przeturlała się smuklejsza, szara plama. Jimir wylądował na plecach, a kiedy się podniósł, jedno z jego skrzydeł odstawało pod nienaturalnym kątem. Nie przeszkodziło mu to jednak natychmiast znów poderwać się w górę, wyciągając w locie dwa bliźniacze miecze: Fir i Far. Tym razem nie udało mu się zaskoczyć dragana, który również już się podniósł, by powitać go ciepłym podmuchem. Sirrs w ostatniej chwili zmienił kierunek, unikając poparzeń.
Żółte otchłanie, pełne żądzy mordu, przecięte wąską źrenicą, uważnie śledziły przeciwnika, który teraz próbował atakować z ziemi. Daron ugiął kolana i raz z jednej, raz  z drugiej strony próbował dosięgnąć smoka ostrzem, ale wciąż nie pozwalał mu na to ogień lub okładający ziemię po obu stronach czarnego tułowia ogon. Wyglądało to naprawdę groźnie, a bestia na razie tylko się broniła.
Nie zastanawiając się, dlaczego zwleka z atakiem, pozbierałem się z ziemi i ruszyłem do elfki, zaciskając spoconą dłoń mocniej na rączce sztyletu. Nie zamierzałem spokojnie czekać, aż Sirrs da się zabić. Dragan dostrzegł mnie, kiedy byłem już bardzo blisko. Łypnął na mnie żółtym okiem, z wściekłości wzbijając w powietrze tabuny piachu zamaszystymi ruchami ogona.
Wrzaskliwy jazgot rozdarł powietrze. Zagrały mięśnie pod lśniącymi czernią łuskami. Wyszczerzając kły, wyciągając pazury, dragan rzucił się do ataku. Na mnie.
Płynny sztych Fira dosięgnął smoczego pancerza. Przelatujący nad Sirrsem drapieżnik zahaczył o czubek trzymanego przez jimira dwoma rękami miecza, rozpruwając sobie brzuch o jego ostry czubek.
Zabrzmiała naciągana cięciwa i tuż obok mojej głowy przemknął bełt, wbijając się w jedno, a potem w drugie skrzydło Sirrsa, zszywając je razem. Jimir zawył przeciągle, zagłuszając odgłos napinanej gdzieś z boku cięciwy. Ale ja byłem już na miejscu.
Złapałem dziewczynę za włosy i odginając jej głowę do tyłu, przyłożyłem sztylet do jej gardła. Powoli odwróciłem ją w stronę wychodzących z półmroku Cieni. Wszyscy mieli na sobie myśliwskie stroje, oprócz centaura, który darł kopytami ziemię i prócz własnej sierści i rozpiętej kamizelki nie miał nic na sobie. Najbliżej stała ruda. Naładowaną kuszą mierzyła mi prosto w twarz. Nie był to jedyny grot skierowany w moją stronę. Gdy spojrzałem w lewo zobaczyłem włócznię, którą trzymał klnący brzydko elf. Wiatr szarpał jego złotym warkoczem.
– Spokojnie – wydyszałem, nie spuszczając oczu z napiętych cięciw i wypluwając zbierającą się wciąż w ustach posokę. – Spokojnie albo sprawdzimy sobie czy krew też ma błękitną…
Docisnąłem ostrze do szyi elfki, żeby wiedzieli, że nie żartuję.
Południowy wiatr zakołysał kwiatami Zatoki Przyjaźni, jakby chciał sobie zadrwić.
_______________________
Hm.
Obok zakładka z paranojami. Nie polecam ;)