Some folk we never forget
Some kind we never forgive
Haven’t seen the back of us yet
We’ll fight as long as we live
Some kind we never forgive
Haven’t seen the back of us yet
We’ll fight as long as we live
A
może to dlatego, że przestałam się modlić. Może to wszystko toczyłoby się
sprawniej, łatwiej, tak jak łatwo teraz moim ustom powtarzać, coraz szybszym,
coraz bardziej speszonym tonem, magiczną sekwencję, mającą zagwarantować mi
więcej nieśmiertelności: kurwa… kurwa…
kurwa… Ale język drętwieje, dłonie drżą i się pocą, pozwalając wyślizgiwać
się broni. Starałam się kontrolować oddech i miękko uginać nogi, gdy powoli
zmniejszaliśmy do siebie dystans, skradając się po obwodzie koła. Jednak ciążył
na mnie jego wzrok. Powoli dobył miecza i chociaż trzymał go ostrzem ku ziemi,
przysięgam, że czułam na gardle chłód żelaza. Nie uśmiechał się, ale to nie
mogło ukryć faktu, że miał nade mną drastyczną przewagę. Udowodnił mi już, że
bez wysiłku przewiduje każdy mój ruch, bez względu na to, jak bardzo się
starałam. Znał słabe strony mojej obrony. Czułam się, jakbym wcale nie była
zakonserwowana w tą przeklętą zbroję…
Przez
ułamek sekundy widziałam nawet, jak odrzucam broń i biorąc gwałtowny odwrót
puszczam się sprintem w las, zdzierając z siebie w biegu ten płytowy balast.
Prawdopodobnie mogłaby to być moja najlepsza taktyka. Biegam o wiele szybciej,
niż opracowuję bojową strategię.
Porzuciłam
co prędzej tę wizję, ale panika narosła. W jego oczach zobaczyłam drwinę i
dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że znów nie zapanowałam nad ogniem. Oba
topory jarzyły się teraz błękitnym płomieniem. Skrzywiłam się zniesmaczona.
-
Chciałbym powiedzieć, że to było nawet sprytne, ale zaryzykuję, że było raczej
kompletnie nieprzemyślane… Gdybyś miała mniej niezwykłą broń, walczyłabyś teraz
pochodnią.
Dotknęło
mnie to, ale nie miałam prawa czuć się urażona. Miał rację. Moje morale spadły
do zera. Ledwo unosiłam toporki, a on wciąż nie nacierał. Jeśli dawał mi
miłosiernie szansę, żebym to ja rozpoczęła starcie, to… cóż. Przecenił mnie,
sądząc, że będę do tego zdolna.
Wtedy
przystąpił do ataku. Dodając sobie prędkości piruetem, przysunął się w moją
stronę, zamachując się mieczem. Napięłam mięśnie, chcąc podskoczyć i spaść na
niego z topornymi towarzyszami, jednak zanim oderwałam się od ziemi, zahaczyłam
tym ciężkim buciorem o jakiś cholerny kamień, który, chuj wie skąd,
zmaterializował się nagle przy moich stopach. Wydałam zdziwiony okrzyk. Zamiast
w górę, leciałam teraz w dół, lecz zanim nastąpiło wątpliwej rozkoszy spotkanie
z leśną posadzką, musiałam jeszcze cudownym sposobem wyminąć ostrze, lśniące
coraz bliżej mojej twarzy.
Zrobiłam
jedyne, co mogłam zrobić w tej sytuacji. Zamknęłam oczy i wróciłam do mojego
prymitywnego zaklęcia.
I
znów leżałam twarzą do ziemi. Uniosłam głowę, a mój humor wcale nie poprawił
się na widok ciężkich czarnych glanów. Jakby mojego upokorzenia było mało,
jeden z nich przytupywał z dezaprobatą. Jęknęłam i przetoczyłam się na plecy,
ocierając usta. Rozpaczliwie przygarniałam powietrze, oddychając głęboko.
Obrazu kpiny dopełniło słońce, które beztrosko wyjrzało zza chmury, żeby dobrze
oświetlić brudne smugi na mojej twarzy. Ta męka została jednak szybko ukrócona,
gdy ciemna postać, o obrysowanym blaskiem konturze, pochyliła się nade mną,
rzucając przy okazji trochę cienia. Marzyłam, żeby mnie dobił.
- To
tylko draśnięcie, przeżyjesz – stwierdził beznamiętnie. Nawet się nie łudziłam,
że odnajdę w jego głosie coś na kształt współczucia. Prychnęłam. Dopiero teraz
zaczynałam czuć gorące pieczenie na policzku.
-
Prawie odciąłeś mi głowę! – poskarżyłam się.
Zamiast
przeprosin usłyszałam wymuszony, gardłowy rechot.
-
Zapomniałem, że potrafisz potknąć się o własne nogi – mruknął, prostując się i
nie zadając sobie odrobiny trudu, by pomóc mi wstać. – Na twoje szczęście nawet
lewą ręką dbam o twoją głowę lepiej, niż ty dwoma naraz.
Jeśli
chciał mnie sprowokować, nakręcić, żebym wstała i podniosła swoje brzeszczoty…
to był na dobrej drodze. Mimo protestów obolałego ciała usiadłam, wciąż ciężko
dysząc i jakoś udało mi się dźwignąć do pionu. Zniechęcenie i ból zaprosiły do
współpracy łzy, które niepewnie zakołysały się na moich rzęsach. Odwróciłam
się, udając, że się rozglądam.
-
Proszę.
Forin
pozbierał toporki i wyciągał je teraz w moją stronę. Zrobiło mi się nie swojo,
widząc je w innych dłoniach, niż moje. Były jedynym, co miałam na własność,
czym mogłam się bronić, nawet jeśli nie do końca skutecznie i były zarazem
jedyną pamiątką, jaką posiadałam. Miały smukłe, niepospolite ostrza, które zaczynały
się tuż za uchwytem rękojeści i wyginały w ostry łuk, zakończony wąską, prostą
głownią. Emanowały złotym blaskiem i mogły nawet wydawać się delikatne,
dopasowane do kobiecej ręki. Niepozorne wrażenie można było zatrzeć jednym,
płynnym ruchem, przedzierając się bez problemu przez najgrubsze kości.
Pochodziły z kuźni Quinholu, królestwa Warownych Elfów, które dzisiaj już nie
istniało, a dostałam je od Isaalena, pana Elfów Zza Wody, na którego dworze się
wychowałam.
Nie
podnosząc wzroku, podeszłam do Forina, by je odebrać, ale on ich nie puścił,
mimo, że już zacisnęłam na nich dłonie, próbując je zabrać. Czułam, że mi się
przygląda. Zamarłam. Jeśli to miała być kolejna lekcja na dzisiaj, naprawdę nie
miałam na nią ochoty. Na co czekał? Żebym po raz kolejny się poddała?
Staliśmy
tak kilka minut, podczas których podziwiałam kunszt i pomysł z jakim udało mi
się przeorać grunt. Byłam więcej niż uparta, lecz gdyby nawet mój upór zajmował
pierwsze miejsce w rankingu światowych osłów, to i tak nic by to nie zmieniło,
bo nie nastał jeszcze dzień, w którym Forin der’Ikesheld odpuścił w
jakiejkolwiek sytuacji. Nie lubię przegranych z góry pozycji, ale przynajmniej
znalazłam dość rozumu, by to zakończyć. Podniosłam podbródek, pozwoliłam sobie
na słabość. Ale twarz, choć mokra, pozostała zacięta. Spojrzałam na niego.
Czarne
włosy, przetkane przy skroniach jasnymi pasmami siwizny, kanciasty podbródek,
ostre rysy, grube brwi i szare, roziskrzone oczy. Spodziewałam się ujrzeć w
nich rozczarowanie, ale zamiast tego wydały mi się mniej surowe i chłodne, niż
zwykle.
-
Często to, co powinno cię osłabić, dodaje sił – powiedział tylko, wciąż patrząc
na mnie uważnie. Zwolnił uścisk i cofną się dwa kroki, wyciągając wbity w
ziemię miecz.
Zauważyłam,
że nie wziął ze sobą tarczy, którą zwykle zadawał równie groźne obrażenia jak
klingą Aniervena. Jej największy ofensywny wyczyn został zaprezentowany podczas
Bitwy Bladych Żywiołów, w której centrum znalazłam się zupełnym przypadkiem,
spowodowanym niestety własną głupotą. Wówczas to na moich oczach, cisnął tarczą
w szereg nacierających na niego wrogów. Umocnił jej siłę wiatrem, nad którym
panował, a ona uderzyła w przeciwników, łamiąc wszystkim po kolei nogi. Bój
ustał na nieuchwytny moment, podczas którego rząd (dziś mówi się już o rzędzie
czterdziestoosobowym) Valhamirów padał w nieładzie na własne pogruchotane
gnaty. Batalia kończyła się wraz z narastającym zewsząd wybuchem triumfalnego
śmiechu. Próbowano nawet zmienić przydomek Forina na Szłapołamacz, Latający
Dysk albo Postrach Goleni. W każdym bądź razie najwyraźniej uznał, że w starciu
ze mną nawet miecz to już zdecydowanie za dużo.
Właśnie
po tej bitwie dołączyłam do gildii Cieni.
-
Ivrel?
-
Hm?
-
Czy to jest twoja nowa metoda walki? Na słup soli?
Wróciłam
do dramatycznej rzeczywistości.
- O
nie. Nie, nie, nie – zaprotestowałam stanowczo, zawieszając topory przy pasie.
– Ja na dzisiaj skończyłam. Jutro się pobawimy. Zapewniam, że znów dam ci
okazję mnie zniszczyć.
-
Czy to nie ja powinienem decydować o tym, kiedy kończy się trening?
Miał
taki irytujący, poważny, rozsądny głos.
-
Nie przypominam sobie, żebym podpisywała jakiś cyrograf.
-
Zgodziłaś się, że to będzie na moich zasadach.
-
Ale nie wyrażałam zgody na to, żebyś mnie zamęczył na śmierć, co? Mój
współczynnik przetrwania na dziś wystarczająco już podskoczył.
-
Chyba jesteś jednak słabsza, niż cię oceniłem.
-
Nie jestem słaba, tylko przemęczona! Kazałeś mi jeszcze ubrać na siebie te
cholerne żelastwo! – poklepałam po zbroi.
-
Nie zawsze wystarczy ci skórzany kaftan.
- Dziś
by wystarczył.
-
Jasne – żachnął się. – Mięczak.
-
Odwal się.
-
Cherlak - nie zareagowałam.- Cienias.
-
Dobrze się bawisz?
-
Średnio.
- To
odpuść – zrobił tylko taką minę, jakby nie wiedział, o czym mówię i czego
żądam. – Zrozum. Nie ma w tym głębszego sensu. Jestem wykończona.
-
Ciekawe co powiedziałyby na to gobliny, jak myślisz? Pozwoliliby ci odejść,
nie? Na dwa metry. A potem znalazłabyś w plecach różne ostre przedmioty. Gdybyś
jeszcze żyła.
-
Ale ty nie jesteś goblinem, więc po prostu się odczep, dobra?!
- Co
za bezsensowne marnowanie energii na niepotrzebne krzyki.
- JA
WCALĘ NIE KRZYCZĘ! – wydarłam się na całe gardło. – Ja pierdolę. Po co to
robisz?
- Po
co robię co?
-
Znęcasz się nade mną!
-
Wydaje ci się.
Rzuciłam
mu ostatnie, rozsądzające spór, spojrzenie i odwróciłam się, żeby odejść.
Zrobiłam kilka kroków. Trzy, może cztery.
-
Leszcz i tyle.
Mój
bitewny szał zregenerował się na tyle, żeby dobyć broni i z wrzaskiem rzucić
się na Forina.