The more I get to know, the
less I can control
Don't know which way to go, I'm so confused
Don't know which way to go, I'm so confused
Nie mogłem
stłumić
kolejnego ziewnięcia.
Żeby
choć
częściowo
ukryć
znużenie,
przysłoniłem
twarz ręką,
udając,
że
chce mi się
kichnąć.
Ludzie w komnacie zamarli, patrząc
na mnie wyczekująco,
gotowi rzucić
się
na klęczki,
by prosić
o moje zdrowie. Widząc
to, prędko
cofnąłem
rękę,
wzdrygając
się
od zbiorowego jęku
zawodu.
– Kontynuujmy – zaproponowałem,
nie siląc
się
nawet na gram entuzjazmu.
Podstarzała
sędzina,
która siedziała
za rozstawioną
poniżej
tronu ławą,
ponownie zajrzała
do opasłej,
skórzanej księgi.
Pochylała
się
nad nią
tak nisko, że
nabrałem
pewnych podejrzeń,
co do pojawiających
się
na stronach zabrudzeń.
– Poszkodowany Wart Hender ze
Starej Dzielnicy Szantalu! – zaskrzeczała.
Z motłochu
stojącego
pod ścianą wystąpił
wysoki i przeraźliwie
chudy mieszczanin. Ściągnął z głowy słomkowy
kapelusz i wyszedł
na środek
Sali, stając
przed surowym wzrokiem sędziny
i moim z sekundy na sekundę
ubywającym
zainteresowaniem.
– Oskarżony
Mardt Ormak z Obrzeży
Szantalu!
Sapiąc
i dysząc
na środek
wytoczył
się
niski wieśniak,
którego szerokość
zdecydowanie zdominowała
wysokość.
Staruszka zsunęła
miedziane okulary na czubek nosa, przyglądając mu
się
przez chwilę
krytycznie. Pod tym spojrzeniem jego twarz – już czerwona z wysiłku –
spurpurowiała.
– Rozpoznanie sprawy – wychrypiała
sędzina,
znów zaglądając do
księgi.
– Z zeznań
poszkodowanego wynika, że
oskarżony
ukradł
mu kozę,
z którą
następnie
uciekał
przez pola poszkodowanego, niszcząc
przy tym jego uprawy
–
Prawda to! – wrzasnął Wart, oskarżycielsko celując
palcem w grubasa.
–
Gówno prawda – odpowiedział na to Ormak.
–
No tak, tradycyjnie różne wersje wydarzeń –
skomentowałem
pod naporem wyczekującego
wzroku starowiny. – Niemniej koza w tych tajemniczych okolicznościach
zaginęła
i choć
ciężko
mi sobie wyobrazić,
jak ten gruby pędzi
przez pola z kozą
na barana... Musimy się
sprawie dokładnie
przyjrzeć.
Kiwnąłem
głowa
na Hektora, który mimo młodego
wieku i szeregu prób jakim go poddałem,
został
nowym kapitanem mojej Straży
Przybocznej, wysyłając na
zasłużoną
emeryturę
Alegsa Spitłorta.
Młody
kapitan stuknął
włócznią o
posadzkę,
a jeden ze strażników
odpowiedział
tym samym i wyszedł
do bocznej komnaty. Po chwili wrócił,
a za nim kroczyła
treserka królewskiego zwierzyńca,
egzotyczna Amia o skórze wytatuowanej
w lamparcie cętki. Na kciuku miała
metalową
obrączkę, od
której odchodził
cienki łańcuszek
przymocowany do srebrnej obroży,
znajdującej
się
na szyi bardzo pożytecznego
zwierzęcia.
Miał
długie
królicze uszy, koci pysk i mądre
sowie oczy, a jego futro przywodziło
na myśl
gęsta,
trochę
splątaną lwią
grzywę,
co w połączeniu
z posturą
harta robiło
ciekawe wrażenie,
ale nie tak ciekawe jak jego ogon. Był
bardzo długi,
zakończony
pędzelkiem
bardzo czułych
wąsików
i bezustannie wykręcał się w różne
strony.
Treserka
odpięła łańcuszek.
Lajtru wyciągnął
pyszczek po pieszczotę,
ale kobieta tylko popchnęła
go lekko w stronę
Mardta. Zwierzę
prychnęło
cicho, ale posłusznie
podeszło
do oskarżonego,
utkwiwszy w nim pomarańczowe
ślepia.
Przysiadł
na tylnych łapach
tuż
przed nim i zakołysał
ogonem, którym zaraz oplótł
nadgarstek Ormaka.
–
Czy oskarżony przyznaje się do stawianych mu zarzutów? –
zapytała
sędzina.
–
Nie, na bogów stulecia! Nic żem nikomu nie ukradł!
Jednak
wbrew jego słów śnieżnobiałe
futro lajtru'a zaczęło
ciemnieć,
aż
przybrało
zupełnie
czarny kolor, a z jego gardła
wydobył
się
głuchy
warkot. Nie potrzebowałem
już
innych dowodów.
–
Mocą Jedynego Sprawiedliwego Sądu
Angradu uznaję
cię
winnego i skazuję
na półroczne
sprzątanie
stajni Hendera oraz podarowanie
mu trzech tłustych kóz.
–
Pół roku?! – wrzasnął skazany. – Za jedną głupią,
wychudzoną
kozę?
To był
podstęp!
Nagle
odwrócił się
do Warta wymachując
groźnie
rękami.
– To ty mi kazałeś!
Chciałeś okraść
króla! A okradniesz mnie!
Ruszył
w stronę
mieszczanina. Z tą
purpurową
gębą wyglądał jak
szarżujący
dzik szkarłatny.
Ostatnie czego teraz pragnąłem
to bójki w sali tronowej. Podniosłem
dłoń, a
jeden ze strażników
wymierzył
rozwścieczonemu
wieśniakowi
policzek grzbietem płytowej
rękawicy.
–
Jeśli zamiast tego
wolisz odcięcie nóg, żebyśmy
mieli pewność,
iż
więcej
z cudzą
własnością nie uciekniesz... Król okaże ci tą łaskę.
własnością nie uciekniesz... Król okaże ci tą łaskę.
Wieśniak
krzyczał
w niebogłosy,
gdy strażnicy
wywlekali go z komnaty.
–
Ilu ich jeszcze? – warknąłem do kapitana.
–
Jeszcze jeden, Wasza Wysokość?.
Westchnąłem
ciężko,
jak na strudzonego władcę
przystało.
– Poszkodowany Dżarow
Zalesky, oberżysta
knajpy Pod Zbitym Psem – wyczytała
sędzina,
a z tłumu
wystąpił właściciel
karczmy. Jeżeli
gruby Mardt był
zdenerwowany, to ten, lekko posiwiały
brunet w sile wieku,
był rozeźlony.
Pokłonił się
przede mną,
ale wyglądał
jakby miał
ochotę
udusić
pierwszą
osobę,
która zajdzie mu drogę.
–
Oskarżony… – Staruszka zmarszczyła
brwi, odczytując
nazwisko. – Sirrs Daron.
Łokieć,
który podtrzymywał
konstrukcję
mojej strudzonej
twarzy, ześlizgnął się z
wygładzonej
powierzchni oparcia, doprowadzając
niemal do tego, że
spadłem
z tronu. Całe
moje znużenie
natychmiast ustąpiło.
Wyprostowałem
się,
ze skupieniem obserwując
rozstępujących
się
na boki ludzi.
Szedł
lekko przygarbiony,
ogromne szare skrzydła złożył
ciasno na plecach. Jak mogłem
go przeoczyć,
skoro to wyrastało
mu z barków? No, ale taki był
urok jimirów. Zupełnie
jakby ich lekceważący
często
stosunek do wszystkiego z nich emanował
i przyćmiewał umysły
ludzi.. Wszyscy
odsuwali się od niego, jakby w obawie przed
tym, co mógłby
zrobić,
gdyby ktoś
go dotknął.
Zatrzymał
się
tuż
przed szerokimi schodami prowadzącymi
do podestu, na którym siedziałem
. Podniósł
głowę i
spojrzał
na mnie z uprzejmą
obojętnością.
Jego twarz wciąż
nosiła
ten ponury wyraz, który zapamiętałem, a
na ustach błąkał mu
się
nonszalancki uśmiech
najlepszego rycerza Angradu. Najlepszego byłego rycerza i mojego dobrego
przyjaciela.