sobota, 8 czerwca 2013

ROZDZIAŁ VII



 Po niebie toczyły się tabuny grzmotów. Świetliste smugi znaczyły granat posępnymi, białymi bliznami, przeszywały chmury, jakby na wyścigi chciały prześwietlić świat. Rozcapierzone błyski wyciągały się ku horyzontowi. Z każdą nową falą światłości, rozlegał się coraz potężniejszy, suchy trzask. Tak nieprzyjemny, jakby w myślach, tuż pod czaszką, wił się agresywny pasożyt. Ludzie na ulicach miasta patrzyli z przerażeniem do góry, na zamykającą się nad nimi ciemność i w popłochu gnali do swoich domów, odciążywszy się z różnych bagaży, jakie nakupili na jarmarku. Trzaskały zamykane pośpiesznie drzwi i okiennice. Ale wcale nie nadciągała burza. Wiatr nie targał wierzchołkami drzew, a na ziemie nie spadła żadna kropla deszczu. Bo na deszcz się nie zanosiło.
– Uspokoisz się wreszcie?
Nic nie odpowiedział. Otulając się szczelniej płaszczem, szedł dalej w ponurym milczeniu, ale zanim jeszcze doszliśmy do Wąskiej Bramy, niebo pojaśniało, goszcząc na swoim tle pojedyncze błyskawice.
– Dziękuję – powiedziałem to szczerze, ale jego mordercze spojrzenie kazało mi podejrzewać, że on tak nie uważał.
Nie mogłem się powstrzymać i pokazałem mu jęzor, gdy tylko się odwrócił. W sumie te jego dąsy okazały się całkiem przydatne. Kiedy zobaczyłem pustoszejące ulice, przestałem gorączkowo naciągać kaptur na oczy. Zwłaszcza po tym jak wpadł na mnie, prawie przewracając, jakiś mieszczanin i zamiast błagać o przebaczenie wrzasnął: "Jak łazisz łajzo?!", zostawiając na mojej twarzy kropelki śliny. Czyli mogłem sobie wsadzić moją obszerną, kamuflującą pelerynę, skoro ludzie w moim mieście poznają króla tylko po koronie, a tej
mimo sentymentu, nie zabrałem że sobą. Poczułem się nieco zawiedziony. Gdyby posadzić na tronie byle pajaca, to też by przed nim klękali? Czy z prawdziwego władcy, jakim przecież jestem, nie bije rażący po oczach majestat?
Zerknąłem na Darona. Nawet przygarbiony, z niepokojącą wypukłością na plecach, gdzie pod grubym płaszczem skrywał parę rozłożystych skrzydeł, wyglądał dostojniej niż ja w swoich najbardziej odświętnych szatach. Pewnie też dlatego, że natura nie poskąpiła jimirom blasku. Skrzywiłem się i już miałem sobie poprawić humor, rzucając jakiś okrutny żarcik na jego temat, ale przypomniało mi się, że Sirrs jest na mnie wściekły, a jakoś zawsze głupio było mi samemu śmiać się z własnych dowcipów.
– Długo jeszcze będziesz się boczył?
W odpowiedzi przyspieszył kroku, znikając w szczelinie w murze słusznie nazwaną Wąską. Mimo tego, że byłem wysoki i chcąc nie chcąc stawiałem długie kroki, oczywiście mieszczące się w graniach etyki królewskiej, teraz zmuszony byłem co jakiś czas podbiegać, by nadążyć za swoim towarzyszem. Co troszkę, jak sądziłem, uwłaszczało mojej władczości.
Daron, jak na jimira przystało, mierzył słuszne dwa metry wzrostu, a może i więcej, i potrafił z tego zrobić użytek. Klnąc pod nosem, zacząłem się zastanawiać czy to wszystko nie był aby durny pomysł. Może nie powinienem go szantażować, że zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za niszczenie państwowego mienia. A raczej na pewno mogłem sobie darować groźby wznowieniem procesu oskarżającego go o zdradę. Tym bardziej, że wiedziałem jak bardzo niesprawiedliwe były to zarzuty. Mogłem zaakceptować jego odnowę. Zrozumieć, że nie chce wracać do służby, że chce się wycofać, jak reszta jego rasy. Ale naprawdę przesadziłem dopiero wtedy, gdy wtrąciłem go do lochu, żeby wytrzeźwiał i dobrze przemyślał moją "propozycję", strasząc, że w przypadku dalszych odmów grozi mu może nie ścięcie głowy, ale skrzydeł? Czemu nie. Kara musi być. Sam nie wiem bez czego jimirom żyło się trudniej, ale niedowierzanie w oczach Darona mówiło, że on wiedział. Nie miał więc wyjścia.
Pomału dostawałem zadyszki, a to już był ostateczny cios dla mojej dumy. Nie będę się przecież zniżał do tego, by sapać. Zwalczyłem w sobie chęć, aby spróbować sięgnąć do jego umysłu i sprawić, by się zatrzymał. Na razie wystarczająco zalazłem mu za skórę.
Dałem sobie spokój z próbami dotrzymania mu kroku. Pozwoliłem, by mnie wyprzedził. Kiedy weszliśmy do puszczy jeszcze jakiś czas migał mi między drzewami, ale wkrótce straciłem go z oczu. Wzruszyłem ramionami, odgarniając gałęzie przed sobą. Na szczęście szliśmy skrajem lasu, więc mimo tego, że Sirrs nie pokusił się o odnalezienie ścieżki,  drzewa nie rosły gęsto i szło się dość znośnie. Sitowie pachniało suszoną żywiąc i prażonymi szyszkami. Elektryzująca, nierozładowana burzą duchota wisiała ciężko w powietrzu.
Przypadkiem wlazłem w rozciągniętą między świerkami pajęczynę. Z obrzydzeniem ściągałem z włosów lepkie nici. Jednej z nich wciąż trzymał się tłusty włochaty pająk. Czując się odpowiedzialny za jego bezdomność, pozwoliłem mu podróżować na mojej dłoni. Przynajmniej do czasu, gdy będzie dostarczał mi towarzystwa. Resztę drogi przebyłem dyskutując z nim zawzięcie na temat planowania gospodarki i polityki państwa. Nie przeszkadzało mi, że tylko ja mówiłem. O dobrego słuchacza ciężej niż o dobrego mówcę.
Las rzędną i ujrzałem przed sobą prześwit. Znalazłem się na skarpie, pod którą mościła się piaszczysta kotlinka. Tuż przed krawędzią rosła jakaś odważna sosna, wyciągając korzenie poza glebę, a oparty o nią spał mój wątpliwej profesji przewodnik. Pozbył się
płaszcza i teraz ogromne szare skrzydła służyły mu za okrycie.
Podszedłem do niego i w pierwszym zamyśle zamierzałem sprzedać mu kopniaka z promocji "Pobudka w mgnieniu oka!", ale mój instynkt samozachowawczy odradził mi tak zuchwały postępek. Kto wie czy to też nie ma jakiegoś obronnego odruchu bezwarunkowego? A ponieważ tematy moich monologów już się wyczerpały, postanowiłem wysłać na zwiady Bydlaka. Posadziłem ostrożnie pająka na czole Darona i przymrużywszy oczy czekałem na rozwój wydarzeń. Bydlak najpierw podkurczył pod siebie wszystkie odnóżki,  a potem nieśmiało wyciągnął jedną z nich, jakby chciał zbadać nowy grunt. Nie zdążył przesunąć się nawet o milimetr, a ręka Sirrsa wystrzeliła ku niemu, skutecznie i na zawsze go unieruchamiając. Patrzyłem z  lekkim przerażeniem na krwawą miazgę, która jeszcze przed chwilą była moim przyjacielem.
– Jak na długonogą panienkę trzymasz słabe tempo. – Postanowiłem zignorować tą
drwinę, jako że odezwał się po raz pierwszy odkąd wypuściłem go z lochów i przywróciłem do rangi generała armii Angradu, co potraktował chyba jako ostateczną obelgę, jaką mogłem go obrzucić.
–A musiałeś tak gnać jakby cię gasze goniły?
– Nie jestem tresowanym pieskiem, nie będę szedł koło twojej nóżki.
Przewróciłem teatralnie oczami.
– Nie to miałem na myśli.
– Czyżby? – Patrzył na mnie z wyrzutem. Czyli nie zapomniał o zwiedzaniu lochów.
Przyszło mi do głowy, że może warto by go przeprosić. Tylko czy wyznanie win nie szło w parze z zadośćuczynieniem? A nie było mnie stać na to, by pozwolić mu odejść. Ciągle był mi potrzebny. Musiałem obrać inną strategię.
– Nie będę cię przepraszać za coś, co robię dla twojego dobra! Gdyby nie ja, moczyłbyś teraz znowu pysk w jakieś śmierdzącej norze!
– I tak bym wolał! Mamy w Angardzie tyranię, że król może decydować co jest najlepsze dla jego poddanych?! – wreszcie zdecydował po mnie wydrzeć i dobrze. Wolałem to od milczącego napięcia. Może mu ulży, a mnie i tak się trochę należy.
– Król może nie, ale przyjaciel? – zapytałem cicho, ale widać było, że i to go nie przekonało, ciągnąłem więc dalej. – Sirrs, byłeś dla mnie jak starszy brat. Jesteś. Albo chciałbym żebyś znów był. Kiedyś nie pozwoliłbyś się błagać o żadną przysługę. Nie rób tego
teraz...
Długo patrzył na mnie w milczeniu, zapewne ważąc te słowa.
– Kiedyś... – wyszeptał wreszcie z wyrazem dziwnej nostalgii na twarzy.
Wstał, otrzepując skrzydła z mchu w ten sam sposób, w jaki mokre zwierzęta osuszają sierść.
– Chodźmy. Musimy kierować się bardziej na północ.

Puszcza nieco zgęstniała, jako że ośmieliliśmy się delikatnie w nią zagłębić. Szliśmy teraz razem, może nie tak blisko, by można było się wziąć za rączki, ale jimir już nie znikał mi z widoku, co brałem za dobrą monetę, rokującą nam pogodniejszą przyszłość. Próbowałem nawet wygnać tą przeklętą ciszę pogwizdując, ale niestety nikt nie chciał się do mnie przyłączyć. Mało tego, gdy nie dawałem za wygraną, z różnych stron (zależy czy skrzydlaty mnie wyprzedzał, czy szedł gdzieś z boku) dolatywały do mnie szyszki, huby i inne owoce lasu. Ich misją było zapewne uciszenie mnie, ale ja się tak łatwo nie poddawałem. Chyba że wśród nich znalazłem całkiem dojrzale orzechy, wtedy przez jakiś czas miałem inne zajęcie.
Zaczynało zmierzać, więc ucieszyłem się, gdy drzewa znów zaczęły się rozstępować, ale nim wyszliśmy z lasu, Daron się zatrzymał i rzucił na ziemię plecak. Cud, że tyle lat mu
wytrzymał, skoro tak go traktuje. A drugiego takiego nie znajdzie. Zapięcia były konstruowane na zamówienie, żeby łatwiej było go zakładać, omijając wyrastające pierzaste kończyny. Pamiętałem ile kłopotów miał za ich sprawą nasz płatnerz albo krawcy, gdy jeszcze służył mojemu ojcu. Może te czasy wracają. Chociaż, patrząc na zacięte oblicze Sirrsa, trudno było mieć taką nadzieję.
– Dlaczego się zatrzymujemy? – zapytałem, bez specjalnych protestów zrzucając własny bagaż.
– Dalej pójdziemy jak się ściemni. Może późną nocą.
Odszedł kilka kroków, aż stanął przy ostatnich drzewach puszczy i założywszy ręce na plecy, zapatrzył się  dal. Podszedłem do niego, żeby również wyjrzeć zza drzew. Nie mam nic przeciwko nim, ale po całym dniu wędrówki trochę mi obrzydł ten leśny klimat, a od zapachu parującej ściółki już trochę mnie mdliło.
Przed nami rozciągała się szeroko równina, upstrzona pojedynczymi, rozłożystymi drzewami i kępkami bujnych krzaków. Wyglądałaby jak sawanna, gdyby trawa nie  była soczyście zielona. A ponieważ spośród niej wyłaniało się mnóstwo główek chabrowych kwiatów, kołyszących się na długich giętkich łodygach, to nie zieleń była dominującą barwą Zatoki Przyjaźni, jak nazywano to miejsce. Trochę bardziej na zachód, w oddaleniu może pół dnia drogi od nas, majaczyły Góry Przezorne (które ostrożnie dobierały sobie towarzystwo). Zwykle śmiałkowie woleli je omijać, niż podejmować ryzyko zmierzenia się z nimi i ich stromymi stokami. Łańcuch nie był długi, ale za to cholernie wysoki. I wyłącznie skalisty. Pięć sięgający powyżej chmur szczytów w asyście czterech niższych, budujących pasmo. Legendy mówiły, że krasnoludy za Dawien Dawna wydrążyły te góry, budując w nich swoje pierwsze królestwo.
– Zaraz. – Spojrzałem na Sirrsa z ukosa. – Myślisz, że Cienie chowają się w tych górach?
Daron wciągnął głęboko w nozdrza powietrze, ale bynajmniej po to, by dotlenić mózg.
Jimirowie – przyczyna Rozpadu i jego zażegnanie. Uwolnili żywioły, a potem je powstrzymali. Ich wojny ukształtowały Liv.  Byli związani z żywiołami jak nikt. Działali jak radar. Wiedzieli skąd nadciągnie huragan, gdzie wybuchnie pożar, kiedy wyleją rzeki… Powinni też sprawdzić się w poszukiwaniu skupiska silnych Żywiołowych, jeśli moja logika nas nie zawodziła.
– Ja nie myślę – odparł klasycznie Sirrs. – Ja to wiem.

Perswadowanie mu, że nikt nie żyłby na tych skałach z własnej woli, że nikt by na nich nie PRZEŻYŁ, wśród nagich kamieni, sterczących kamieni i jeszcze kilku równie miłych odmian twardego gruntu, nie odniosło spodziewanego skutku. Nie dało mu się wmówić, że jego czujka na moc natury nawala. Upierał się, że naprawdę nie ma takiej możliwości, a ja naprawdę nie miałem czasu, ani kondycji wspinać się na Przezorne, by udowodnić mu, że się myli. Jego mgliste opowieści, jakie zaczął snuć przy niemrawo płonącym ogniu, również mnie nie przekonały. Znałem te historie, o pięciu dzielnicach państwa krasnoludów, o Dzercie, Zdhańskiej, Whermie, Cyntji i Redomii, kryjącymi się pod pięcioma najwyższymi szczytami. Wiedziałem tez, że ile razy ktoś skuszony tymi bajkami decydował się wspinać na Przezorne ,albo wracał zawiedziony, albo nie wracał w ogóle. I nie uśmiechało mi się wpisywać w to grono.
– Może nie trzeba będzie się wspinać – przypuścił Sirrs, gdy już mu nawymyślałem.
– Nie? – Udałem entuzjazm człowieka, którego dotknęło brzmię niespodzianki. – A co, staniemy u podnóża gór i będziemy nawoływać, aż ktoś do nas zejdzie i zaprosi na herbatę?
– Niekoniecznie, chyba że się będziesz upierał – odburknął. ­– Mam jeszcze to.
Rozłożył do tej pory ciasno ułożone na plecach skrzydliska.
Nie przyznałem się do tego głośno, ale faktycznie na to nie wpadłem.

Ognisko dogasało, zapadł zmrok i bezpieczniej było pozostać w ciemności. Chociaż nie wiem czego moglibyśmy się obawiać. Nie chodziło tylko o to, że raczej nikt nie miałby szans w starciu z generałem i władcą Angradu. Oprócz zamieszkujących puszczę dzikich stworzeń, które wolały trzymać się swoich spraw, nie spodziewałem się niczego gorszego. Nikt nie wiedział o naszej podróży. Stary namiestnik, który pod moją nieobecność siedział na tronie, wierzył, że wyruszyłem złożyć wizytę Setismordowi i oczywiście nakazałem mu tą informację zatrzymać dla siebie. Gdzie król się podziewa, kiedy go nie ma, to tylko króla interes, o.
Dlatego przestałem się niepokoić, patrząc jak Sirrs oparty wygodnie o pień drzewa wyskubuje ze swoich skrzydeł uszkodzone pióra i beztrosko naznacza ziemię naszymi śladami. Nawet gdyby ktoś natknął się na kupkę szarych piór, pomyślałby, że to pewnie pozostałości po obiedzie gryfona.
– Będziemy trzymać wartę? – spytałem, kładąc się w pobliżu żaru.
– Śpij, mi i tak się nie chce – przyzwolił, wyrywając wyjątkowo sponiewierane pióro.
– Jakbyś zmienił zdanie, daj znać – mruknąłem nieco sennie i mimo ciepłego wieczoru okryłem się peleryną. Po całym dniu marszu miło było poddać się ogarniającemu snu.

Poczułem na twarzy łaskotanie, a potem szarpnięcie za ramię. Nie otwierając oczu, niemrawo próbowałem przybrać pozycję siedzącą. W nosie mnie kręciło jak cholera i już miałem kichać… ale nie, jednak minęło.
– Już? – wychrypiałem. – Moja kolej?
– Przespałeś swoją kolej. Wstawaj, zaraz ruszamy.
Zdusiłem pragnienie, by z wrzaskiem: „Jeszcze tylko pięć minut!” rzucić się z powrotem na mech, naciągając na głowę pelerynę i dzielnie otworzyłem jedno oko.  Sirrs stał nade mną z podłym uśmiechem na swojej przystojnej gębie i długim piórem w ręce.
– Aleś ty w dupę subtelny – rzuciłem, próbując unieść druga powiekę. – Brawo, gratulacje, idę o zakład, że jeszcze w życiu nie byłeś tak czuły jak przed chwilą.
Daron zaśmiał się złośliwie.
– Komuś tu się wyostrza język, jak się nie wyśpi, co? ­– Pióro znów znalazło się koło mojego nosa.
– Weź i się pierdol, okey? – zawarczałem.
– Królewiątko nie luuuubi rano wstawać, plawda?
– Jakie „rano”, człowieku! Ledwo się ciemno zrobiło!
– Taki ze mnie człowiek, jak z ciebie ranna ptaszyna.
Namyślałem się, co by tu jeszcze odpyskować, ale mój system ciętych ripost nie wskoczył jeszcze na najwyższe obroty. Zamiast tego kichnąłem trzy razy pod rząd, żałując, że nie zdążyłem obrócić się w dobrym kierunku, by go przy okazji obsmarkać.
Podniosłem się energicznie, wyrywając mu z dłoni puszyste, plugawe, szare narzędzie tortur.
– Cholerstwo…! – Próbowałem zmiąć, zgnieść tą zgubę królewskiego snu, ale nie było to takie proste. Pióro było giętkie i niemożliwie elastyczne. Jimir przyglądał się moim bezowocnym zmaganiom, po czym poklepał mnie pocieszająco po ramieniu.
– Spoko, tak się składa, że mam tego więcej.
Z cichym śmiechem zaczął zbierać swoje rzeczy, a ja obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji pomogę mu w wyrywaniu piór.

Noc roztoczyła nad światem swoją czarną pieczę, ale księżyc już się wznosił, by wraz z migającymi gwiazdami próbować ją rozjaśnić. Ziewając szeroko podążałem za Sirrsem przez niebieskie morze, odrzucając natrętne myśli, że to chyba ja powinienem dowodzić tej wyprawie. Ale przecież nie wyruszyłem jako Soth – król, ale jako Soth – czarnoksiężnik umysłu, szukający gildii, która szuka takich jak ja. I warto było by przemyśleć, czy posługiwanie się prawdziwym imieniem będzie całkowicie bezpieczne…
Idąc pokrzepialiśmy się pajdą chleba, zagryzaną szynką i kiedy mój żołądek trochę się napełnił, poczułem, że wraca mi dobry humor.
– Hey, Daron. – Zrównałem z nim krok. – Jak już zdobędziesz Góry Przezorne to jaki masz plan, co? Po prostu zapukamy do zakamuflowanych drzwi, licząc na to, że ci, którzy je otworzą, zechcą zadać nam parę pytań, zanim nas zabiją?
– Myflaem, e ne dag łafto ię wyonyć – odfuknął, nie zadając sobie trudu, by najpierw przełknąć.
– No mnie nie, ale ciebie? Taki ładny chłoptaś ze skrzydełkami… Taki… wróżek? Wiesz, nie wyglądasz zbyt groźnie.
Sirrs tylko parsknął, plując okruszkami chleba. Wiedział, że tylko się droczę. Nie mogłem go dotknąć ubliżaniem od tej strony, a on nie musiał kłaść rąk na dwóch zawieszonych u jego pasa jednoręcznych mieczach, o niemile poszarpanych, zabójczych krawędziach. I nie zrobił tego. Wiedziałem, co umiał z nimi wyprawiać. Widziałem go zakutego w zbroję. Słyszałem przerażony szept wrogów, gdy dostrzegali go na polu bitwy: Szarańcza – tak go nazywali, a potem najczęściej ginęli. Skoszeni jednym z mieczy lub jednym ze skrzydeł, na których grzbietach, wpięta była niczym koszmarne klipsy lekka zbroja, której krawędzie wykończone były ostrzem. Przy samym jej zakładaniu tracono palce. Osobiście wpadłem na jej pomysł jeszcze jako nastolatek, a ojciec pod groźbą chłosty całej rodziny płatnerza, który zarzekał się, że niemożliwym jest wykonanie takiego projektu, zmusił go, by jednak podjął się tego zadania. Teraz trochę żałowałem, że nie zabraliśmy zbroi ze sobą. Idziemy w teoretycznie pokojowych zamiarach, ale gdyby przyszło co do czego… Ale kto by to taszczył ze sobą. Musimy działac według planu. Za kilka dni, góra tydzień, dwa, wrócimy do pałacu. Z niebieskowłosą elfką choćby pod pachą.
– Myślałem, że moim zadaniem jest ODPROWADZIĆ cię do Cieni – odezwał się jimir.
– Oj tam, oj tam… – Najchętniej zbyłbym go jakąś zmianą tematu, czekając aż sytuacja rozwiąże się sama, ale nic akurat nie przychodziło mi na myśl. – Chyba mnie nie porzucisz na progu?
– Owszem, porzucę. – Odgarną z oczu szarą grzywkę. Pamiętałem, gdy dbał o to, by nie nosić włosów dłuższych niż kilka milimetrów. Może porzucając służbę, porzucił i brzytwę. – Odstawię cię ich dowódcy i znikam.
– Nie przyszło ci na myśl, że mogą nie pozwolić ci odejść ot tak?
Westchnął i przez chwile znowu wyglądał na kogoś, kto dźwiga jakieś ciężkie brzemię.
– Prawdopodobnie tak właśnie będzie. Ale jeśli będę mieć okazję prysnąć, nie łudź się. Zrobię to.
Próbowałem wyczytać z jego miny czy nie blefuje, ale nie udało mi się to.
– Zostaw – warknął groźnie, gdy wyczuł mnie swoim umysłem. Pamiętał. Sam go uczyłem, jak zamykać myśli przed obcymi.
– Sorry… tak tylko… – zmieszałem się.
– Powiedziałem: nie łudź się.
Blefował. Sirrs, którego znałem, za nic nie zostawiłby przyjaciela na pastwę losu. Ale Sirrs, jakiego znałem, zniknął.

Resztę nocy niestrudzenie wędrowaliśmy naprzód. Góry stopniowo rosły i coraz wyraźniej rysowały się ich skaliste brzegi. Trawa kołysała się na lekkim wietrze, budząc wokół łagodny szum, podobny nawet do odgłosu mknących po tafli wody fal. Delikatne płatki bleów zostawiały na naszych ubraniach mieniący się pyłek. Przestrzeń tego miejsca uspokajała. Trochę obawiałem się, czy dotrzemy pod pasmo przed świtem, ale gdy wreszcie dotarliśmy do podnóża gór, wciąż było ciemno. Przez parę chwil podziwialiśmy strzeliste kolosy, ale czas umykał i mieliśmy tego bolesną świadomość.
– Jesteś pewny, że to tu?
Pokiwał glową.
– Wszystko co wyczuwam ma źródło w tych górach. Albo to kryjówka żywiołowych albo budzi się tu potężny wulkan.
– W Przezornych nie ma wulkanu – zauważyłam.
– No właśnie. – Posłał mi spojrzenie pełne politowania. – dobra, zostań tu gdzieś, lepiej się trochę schowaj, niedługo zacznie świtać. A ja się polecę rozejrzeć… czy coś.
– Rozejrzeć? Jest ciemno i chuja widać.
– Może jak ściągniesz gacie. – Jimir splunął, jednocześnie rozkładając skrzydła, co dało dość groteskowy efekt. – Jeszcze mi gały nie wysiadły, nie jestem taki stary.
– A, no tak. Liczysz sobie zaledwie… ile? Pięćset wiosen?
Zaśmiał się, ale nie odpowiedział.
– Ciągle coś ci umyka… – poinformował mnie tylko, a niebo przeszyła powoli długa błyskawica, dostarczając wystarczająco blasku, w którym można by się porozglądać.

________________
Kulminacyjna w miarę akcja mająca zakańczać rozdział jednak wyniosla się do następnej notki, trochę szkoda, ale jest już druga, a ja mam rano fryzjera, a potem wesele. Ale po raz pierwszy jestem zadowolona z rozdziału, nawet. Chyba lubię Sotha, mimo, że wiem co z niego za ziółko. Ryksa - całuję. Za moje biedne skopane dupsko i jutrzejsze ziewanie ;) Jak walnę na ziemię przed oczepinami to będzie Twoja zasługa, złotko.
Wybaczcie wszelkie zaniedbania, u mnie, u Was. Czas, czas, czas... Unika mnie, skurwiel.