Po
niebie toczyły się tabuny grzmotów. Świetliste smugi znaczyły granat posępnymi,
białymi bliznami, przeszywały chmury, jakby na wyścigi chciały prześwietlić
świat. Rozcapierzone błyski wyciągały się ku horyzontowi. Z każdą nową falą
światłości, rozlegał się coraz potężniejszy, suchy trzask. Tak nieprzyjemny,
jakby w myślach, tuż pod czaszką, wił się agresywny pasożyt. Ludzie na ulicach
miasta patrzyli z przerażeniem do góry, na zamykającą się nad nimi ciemność i w
popłochu gnali do swoich domów, odciążywszy się z różnych bagaży, jakie
nakupili na jarmarku. Trzaskały zamykane pośpiesznie drzwi i okiennice. Ale
wcale nie nadciągała
burza. Wiatr nie targał wierzchołkami drzew, a na ziemie nie spadła żadna kropla
deszczu. Bo na deszcz się nie zanosiło.
–
Uspokoisz się wreszcie?
Nic
nie odpowiedział. Otulając się szczelniej płaszczem, szedł dalej w ponurym
milczeniu, ale zanim jeszcze doszliśmy do Wąskiej Bramy, niebo pojaśniało,
goszcząc na swoim tle pojedyncze błyskawice.
–
Dziękuję – powiedziałem to szczerze, ale jego mordercze spojrzenie kazało mi
podejrzewać, że on tak nie uważał.
Nie
mogłem się powstrzymać i pokazałem mu jęzor, gdy tylko się odwrócił. W sumie te
jego dąsy okazały się całkiem przydatne. Kiedy zobaczyłem pustoszejące ulice,
przestałem gorączkowo naciągać kaptur na oczy. Zwłaszcza po tym jak wpadł na
mnie, prawie przewracając, jakiś mieszczanin i zamiast błagać o przebaczenie
wrzasnął: "Jak łazisz łajzo?!", zostawiając na mojej twarzy kropelki śliny.
Czyli mogłem sobie wsadzić moją obszerną, kamuflującą pelerynę, skoro ludzie w
moim mieście poznają króla tylko po koronie, a tej
mimo sentymentu, nie zabrałem że sobą. Poczułem się nieco zawiedziony. Gdyby posadzić na tronie byle pajaca, to też by przed nim klękali? Czy z prawdziwego władcy, jakim przecież jestem, nie bije rażący po oczach majestat?
mimo sentymentu, nie zabrałem że sobą. Poczułem się nieco zawiedziony. Gdyby posadzić na tronie byle pajaca, to też by przed nim klękali? Czy z prawdziwego władcy, jakim przecież jestem, nie bije rażący po oczach majestat?
Zerknąłem
na Darona. Nawet przygarbiony, z niepokojącą wypukłością na plecach, gdzie pod
grubym płaszczem skrywał parę rozłożystych skrzydeł, wyglądał dostojniej niż ja
w swoich najbardziej odświętnych szatach. Pewnie też dlatego, że natura nie poskąpiła
jimirom blasku. Skrzywiłem się i już miałem sobie poprawić humor, rzucając
jakiś okrutny żarcik na jego temat, ale przypomniało mi się, że Sirrs jest na
mnie wściekły, a jakoś zawsze głupio było mi samemu śmiać się z własnych
dowcipów.
–
Długo jeszcze będziesz się boczył?
W
odpowiedzi przyspieszył kroku, znikając w szczelinie w murze słusznie nazwaną Wąską.
Mimo tego, że byłem wysoki i chcąc nie chcąc stawiałem długie kroki, oczywiście
mieszczące się w graniach etyki królewskiej, teraz zmuszony byłem co jakiś czas
podbiegać, by nadążyć za swoim towarzyszem. Co troszkę, jak sądziłem,
uwłaszczało mojej władczości.
Daron,
jak na jimira przystało, mierzył słuszne dwa metry wzrostu, a może i więcej, i potrafił
z tego zrobić użytek. Klnąc pod nosem, zacząłem się zastanawiać czy to wszystko
nie był aby durny pomysł. Może nie powinienem go szantażować, że zostanie
pociągnięty do odpowiedzialności za niszczenie państwowego mienia. A raczej na
pewno mogłem sobie darować groźby wznowieniem procesu oskarżającego go o zdradę.
Tym bardziej, że wiedziałem jak bardzo niesprawiedliwe były to zarzuty. Mogłem
zaakceptować jego odnowę. Zrozumieć, że nie chce wracać do służby, że chce się
wycofać, jak reszta jego rasy. Ale naprawdę przesadziłem dopiero wtedy, gdy
wtrąciłem go do lochu, żeby wytrzeźwiał i dobrze przemyślał moją
"propozycję", strasząc, że w przypadku dalszych odmów grozi mu może nie
ścięcie głowy, ale skrzydeł? Czemu nie. Kara musi być. Sam nie wiem bez czego jimirom
żyło się trudniej, ale niedowierzanie w oczach Darona mówiło, że on wiedział. Nie
miał więc wyjścia.
Pomału
dostawałem zadyszki, a to już był ostateczny cios dla mojej dumy. Nie będę się
przecież zniżał do tego, by sapać. Zwalczyłem w sobie chęć, aby spróbować
sięgnąć do jego umysłu i sprawić, by się zatrzymał. Na razie wystarczająco
zalazłem mu za skórę.
Dałem
sobie spokój z próbami dotrzymania mu kroku. Pozwoliłem, by mnie wyprzedził.
Kiedy weszliśmy do puszczy jeszcze jakiś czas migał mi między drzewami, ale wkrótce
straciłem go z oczu. Wzruszyłem ramionami, odgarniając gałęzie przed sobą. Na
szczęście szliśmy skrajem lasu, więc mimo tego, że Sirrs nie pokusił się o
odnalezienie ścieżki, drzewa nie rosły
gęsto i szło się dość znośnie. Sitowie pachniało suszoną żywiąc i prażonymi
szyszkami. Elektryzująca, nierozładowana burzą duchota wisiała ciężko w
powietrzu.
Przypadkiem
wlazłem w rozciągniętą między świerkami pajęczynę. Z obrzydzeniem ściągałem z
włosów lepkie nici. Jednej z nich wciąż trzymał się tłusty włochaty pająk.
Czując się odpowiedzialny za jego bezdomność, pozwoliłem mu podróżować na mojej
dłoni. Przynajmniej do czasu, gdy będzie dostarczał mi towarzystwa. Resztę
drogi przebyłem dyskutując z nim zawzięcie na temat planowania gospodarki i
polityki państwa. Nie przeszkadzało mi, że tylko ja mówiłem. O dobrego
słuchacza ciężej niż o dobrego mówcę.
Las
rzędną i ujrzałem przed sobą prześwit. Znalazłem się na skarpie, pod którą mościła
się piaszczysta kotlinka. Tuż przed krawędzią rosła jakaś odważna sosna, wyciągając
korzenie poza glebę, a oparty o nią spał mój wątpliwej profesji przewodnik.
Pozbył się
płaszcza i teraz ogromne szare skrzydła służyły mu za okrycie.
płaszcza i teraz ogromne szare skrzydła służyły mu za okrycie.
Podszedłem
do niego i w pierwszym zamyśle zamierzałem sprzedać mu kopniaka z promocji
"Pobudka w mgnieniu oka!", ale mój instynkt samozachowawczy odradził
mi tak zuchwały postępek. Kto wie czy to też nie ma jakiegoś obronnego odruchu bezwarunkowego?
A ponieważ tematy moich monologów już się wyczerpały, postanowiłem wysłać na
zwiady Bydlaka. Posadziłem ostrożnie pająka na czole Darona i przymrużywszy oczy
czekałem na rozwój wydarzeń. Bydlak najpierw podkurczył pod siebie wszystkie
odnóżki, a potem nieśmiało wyciągnął jedną z nich, jakby chciał zbadać
nowy grunt. Nie zdążył przesunąć się nawet o milimetr, a ręka Sirrsa wystrzeliła
ku niemu, skutecznie i na zawsze go unieruchamiając. Patrzyłem z lekkim
przerażeniem na krwawą miazgę, która jeszcze przed chwilą była moim
przyjacielem.
–
Jak na długonogą panienkę trzymasz słabe tempo. – Postanowiłem zignorować tą
drwinę, jako że odezwał się po raz pierwszy odkąd wypuściłem go z lochów i przywróciłem do rangi generała armii Angradu, co potraktował chyba jako ostateczną obelgę, jaką mogłem go obrzucić.
drwinę, jako że odezwał się po raz pierwszy odkąd wypuściłem go z lochów i przywróciłem do rangi generała armii Angradu, co potraktował chyba jako ostateczną obelgę, jaką mogłem go obrzucić.
–A
musiałeś tak gnać jakby cię gasze goniły?
–
Nie jestem tresowanym pieskiem, nie będę szedł koło twojej nóżki.
Przewróciłem
teatralnie oczami.
–
Nie to miałem na myśli.
–
Czyżby? – Patrzył na mnie z wyrzutem. Czyli nie zapomniał o zwiedzaniu lochów.
Przyszło
mi do głowy, że może warto by go przeprosić. Tylko czy wyznanie win nie szło w
parze z zadośćuczynieniem? A nie było mnie stać na to, by pozwolić mu odejść.
Ciągle był mi potrzebny. Musiałem obrać inną strategię.
–
Nie będę cię przepraszać za coś, co robię dla twojego dobra! Gdyby nie ja, moczyłbyś
teraz znowu pysk w jakieś śmierdzącej norze!
–
I tak bym wolał! Mamy w Angardzie tyranię, że król może decydować co jest
najlepsze dla jego poddanych?! – wreszcie zdecydował po mnie wydrzeć i dobrze.
Wolałem to od milczącego napięcia. Może mu ulży, a mnie i tak się trochę należy.
–
Król może nie, ale przyjaciel? – zapytałem cicho, ale widać było, że i to go
nie przekonało, ciągnąłem więc dalej. – Sirrs, byłeś dla mnie jak starszy brat.
Jesteś. Albo chciałbym żebyś znów był. Kiedyś nie pozwoliłbyś się błagać o
żadną przysługę. Nie rób tego
teraz...
teraz...
Długo
patrzył na mnie w milczeniu, zapewne ważąc te słowa.
–
Kiedyś... – wyszeptał wreszcie z wyrazem dziwnej nostalgii na twarzy.
Wstał,
otrzepując skrzydła z mchu w ten sam sposób, w jaki mokre zwierzęta osuszają
sierść.
–
Chodźmy. Musimy kierować się bardziej na północ.
Puszcza
nieco zgęstniała, jako że ośmieliliśmy się delikatnie w nią zagłębić. Szliśmy
teraz razem, może nie tak blisko, by można było się wziąć za rączki, ale jimir
już nie znikał mi z widoku, co brałem za dobrą monetę, rokującą nam
pogodniejszą przyszłość. Próbowałem nawet wygnać tą przeklętą ciszę pogwizdując,
ale niestety nikt nie chciał się do mnie przyłączyć. Mało tego, gdy nie dawałem
za wygraną, z różnych stron (zależy czy skrzydlaty mnie wyprzedzał, czy szedł
gdzieś z boku) dolatywały do mnie szyszki, huby i inne owoce lasu. Ich misją było
zapewne uciszenie mnie, ale ja się tak łatwo nie poddawałem. Chyba że wśród
nich znalazłem całkiem dojrzale orzechy, wtedy przez jakiś czas miałem inne
zajęcie.
Zaczynało
zmierzać, więc ucieszyłem się, gdy drzewa znów zaczęły się rozstępować, ale nim
wyszliśmy z lasu, Daron się zatrzymał i rzucił na ziemię plecak. Cud, że tyle
lat mu
wytrzymał, skoro tak go traktuje. A drugiego takiego nie znajdzie. Zapięcia były konstruowane na zamówienie, żeby łatwiej było go zakładać, omijając wyrastające pierzaste kończyny. Pamiętałem ile kłopotów miał za ich sprawą nasz płatnerz albo krawcy, gdy jeszcze służył mojemu ojcu. Może te czasy wracają. Chociaż, patrząc na zacięte oblicze Sirrsa, trudno było mieć taką nadzieję.
wytrzymał, skoro tak go traktuje. A drugiego takiego nie znajdzie. Zapięcia były konstruowane na zamówienie, żeby łatwiej było go zakładać, omijając wyrastające pierzaste kończyny. Pamiętałem ile kłopotów miał za ich sprawą nasz płatnerz albo krawcy, gdy jeszcze służył mojemu ojcu. Może te czasy wracają. Chociaż, patrząc na zacięte oblicze Sirrsa, trudno było mieć taką nadzieję.
–
Dlaczego się zatrzymujemy? – zapytałem, bez specjalnych protestów zrzucając
własny bagaż.
–
Dalej pójdziemy jak się ściemni. Może późną nocą.
Odszedł
kilka kroków, aż stanął przy ostatnich drzewach puszczy i założywszy ręce na
plecy, zapatrzył się dal. Podszedłem do
niego, żeby również wyjrzeć zza drzew. Nie mam nic przeciwko nim, ale po całym
dniu wędrówki trochę mi obrzydł ten leśny klimat, a od zapachu parującej
ściółki już trochę mnie mdliło.
Przed
nami rozciągała się szeroko równina, upstrzona pojedynczymi, rozłożystymi drzewami
i kępkami bujnych krzaków. Wyglądałaby jak sawanna, gdyby trawa nie była soczyście zielona. A ponieważ spośród
niej wyłaniało się mnóstwo główek chabrowych kwiatów, kołyszących się na
długich giętkich łodygach, to nie zieleń była dominującą barwą Zatoki
Przyjaźni, jak nazywano to miejsce. Trochę bardziej na zachód, w oddaleniu może
pół dnia drogi od nas, majaczyły Góry Przezorne (które ostrożnie dobierały
sobie towarzystwo). Zwykle śmiałkowie woleli je omijać, niż podejmować ryzyko
zmierzenia się z nimi i ich stromymi stokami. Łańcuch nie był długi, ale za to
cholernie wysoki. I wyłącznie skalisty. Pięć sięgający powyżej chmur szczytów w
asyście czterech niższych, budujących pasmo. Legendy mówiły, że krasnoludy za
Dawien Dawna wydrążyły te góry, budując w nich swoje pierwsze królestwo.
–
Zaraz. – Spojrzałem na Sirrsa z ukosa. – Myślisz, że Cienie chowają się w tych
górach?
Daron
wciągnął głęboko w nozdrza powietrze, ale bynajmniej po to, by dotlenić mózg.
Jimirowie
– przyczyna Rozpadu i jego zażegnanie. Uwolnili żywioły, a potem je
powstrzymali. Ich wojny ukształtowały Liv. Byli związani z żywiołami jak nikt. Działali jak
radar. Wiedzieli skąd nadciągnie huragan, gdzie wybuchnie pożar, kiedy wyleją
rzeki… Powinni też sprawdzić się w poszukiwaniu skupiska silnych Żywiołowych,
jeśli moja logika nas nie zawodziła.
–
Ja nie myślę – odparł klasycznie Sirrs. – Ja to wiem.
Perswadowanie
mu, że nikt nie żyłby na tych skałach z własnej woli, że nikt by na nich nie
PRZEŻYŁ, wśród nagich kamieni, sterczących kamieni i jeszcze kilku równie
miłych odmian twardego gruntu, nie odniosło spodziewanego skutku. Nie dało mu
się wmówić, że jego czujka na moc natury nawala. Upierał się, że naprawdę nie
ma takiej możliwości, a ja naprawdę nie miałem czasu, ani kondycji wspinać się
na Przezorne, by udowodnić mu, że się myli. Jego mgliste opowieści, jakie
zaczął snuć przy niemrawo płonącym ogniu, również mnie nie przekonały. Znałem
te historie, o pięciu dzielnicach państwa krasnoludów, o Dzercie, Zdhańskiej,
Whermie, Cyntji i Redomii, kryjącymi się pod pięcioma najwyższymi szczytami.
Wiedziałem tez, że ile razy ktoś skuszony tymi bajkami decydował się wspinać na
Przezorne ,albo wracał zawiedziony, albo nie wracał w ogóle. I nie uśmiechało
mi się wpisywać w to grono.
–
Może nie trzeba będzie się wspinać – przypuścił Sirrs, gdy już mu nawymyślałem.
–
Nie? – Udałem entuzjazm człowieka, którego dotknęło brzmię niespodzianki. – A
co, staniemy u podnóża gór i będziemy nawoływać, aż ktoś do nas zejdzie i
zaprosi na herbatę?
–
Niekoniecznie, chyba że się będziesz upierał – odburknął. – Mam jeszcze to.
Rozłożył
do tej pory ciasno ułożone na plecach skrzydliska.
Nie
przyznałem się do tego głośno, ale faktycznie na to nie wpadłem.
Ognisko
dogasało, zapadł zmrok i bezpieczniej było pozostać w ciemności. Chociaż nie
wiem czego moglibyśmy się obawiać. Nie chodziło tylko o to, że raczej nikt nie
miałby szans w starciu z generałem i władcą Angradu. Oprócz zamieszkujących
puszczę dzikich stworzeń, które wolały trzymać się swoich spraw, nie
spodziewałem się niczego gorszego. Nikt nie wiedział o naszej podróży. Stary
namiestnik, który pod moją nieobecność siedział na tronie, wierzył, że wyruszyłem
złożyć wizytę Setismordowi i oczywiście nakazałem mu tą informację zatrzymać
dla siebie. Gdzie król się podziewa, kiedy go nie ma, to tylko króla interes,
o.
Dlatego
przestałem się niepokoić, patrząc jak Sirrs oparty wygodnie o pień drzewa
wyskubuje ze swoich skrzydeł uszkodzone pióra i beztrosko naznacza ziemię
naszymi śladami. Nawet gdyby ktoś natknął się na kupkę szarych piór,
pomyślałby, że to pewnie pozostałości po obiedzie gryfona.
–
Będziemy trzymać wartę? – spytałem, kładąc się w pobliżu żaru.
–
Śpij, mi i tak się nie chce – przyzwolił, wyrywając wyjątkowo sponiewierane
pióro.
–
Jakbyś zmienił zdanie, daj znać – mruknąłem nieco sennie i mimo ciepłego
wieczoru okryłem się peleryną. Po całym dniu marszu miło było poddać się
ogarniającemu snu.
Poczułem
na twarzy łaskotanie, a potem szarpnięcie za ramię. Nie otwierając oczu,
niemrawo próbowałem przybrać pozycję siedzącą. W nosie mnie kręciło jak cholera
i już miałem kichać… ale nie, jednak minęło.
–
Już? – wychrypiałem. – Moja kolej?
–
Przespałeś swoją kolej. Wstawaj, zaraz ruszamy.
Zdusiłem
pragnienie, by z wrzaskiem: „Jeszcze tylko pięć minut!” rzucić się z powrotem na
mech, naciągając na głowę pelerynę i dzielnie otworzyłem jedno oko. Sirrs stał nade mną z podłym uśmiechem na
swojej przystojnej gębie i długim piórem w ręce.
–
Aleś ty w dupę subtelny – rzuciłem, próbując unieść druga powiekę. – Brawo,
gratulacje, idę o zakład, że jeszcze w życiu nie byłeś tak czuły jak przed
chwilą.
Daron
zaśmiał się złośliwie.
–
Komuś tu się wyostrza język, jak się nie wyśpi, co? – Pióro znów znalazło się
koło mojego nosa.
–
Weź i się pierdol, okey? – zawarczałem.
–
Królewiątko nie luuuubi rano wstawać, plawda?
–
Jakie „rano”, człowieku! Ledwo się ciemno zrobiło!
–
Taki ze mnie człowiek, jak z ciebie ranna ptaszyna.
Namyślałem
się, co by tu jeszcze odpyskować, ale mój system ciętych ripost nie wskoczył
jeszcze na najwyższe obroty. Zamiast tego kichnąłem trzy razy pod rząd,
żałując, że nie zdążyłem obrócić się w dobrym kierunku, by go przy okazji obsmarkać.
Podniosłem
się energicznie, wyrywając mu z dłoni puszyste, plugawe, szare narzędzie
tortur.
–
Cholerstwo…! – Próbowałem zmiąć, zgnieść tą zgubę królewskiego snu, ale nie
było to takie proste. Pióro było giętkie i niemożliwie elastyczne. Jimir
przyglądał się moim bezowocnym zmaganiom, po czym poklepał mnie pocieszająco po
ramieniu.
–
Spoko, tak się składa, że mam tego więcej.
Z
cichym śmiechem zaczął zbierać swoje rzeczy, a ja obiecałem sobie, że przy
najbliższej okazji pomogę mu w wyrywaniu piór.
Noc
roztoczyła nad światem swoją czarną pieczę, ale księżyc już się wznosił, by
wraz z migającymi gwiazdami próbować ją rozjaśnić. Ziewając szeroko podążałem
za Sirrsem przez niebieskie morze, odrzucając natrętne myśli, że to chyba ja
powinienem dowodzić tej wyprawie. Ale przecież nie wyruszyłem jako Soth – król,
ale jako Soth – czarnoksiężnik umysłu, szukający gildii, która szuka takich jak
ja. I warto było by przemyśleć, czy posługiwanie się prawdziwym imieniem będzie
całkowicie bezpieczne…
Idąc
pokrzepialiśmy się pajdą chleba, zagryzaną szynką i kiedy mój żołądek trochę
się napełnił, poczułem, że wraca mi dobry humor.
–
Hey, Daron. – Zrównałem z nim krok. – Jak już zdobędziesz Góry Przezorne to
jaki masz plan, co? Po prostu zapukamy do zakamuflowanych drzwi, licząc na to,
że ci, którzy je otworzą, zechcą zadać nam parę pytań, zanim nas zabiją?
–
Myflaem, e ne dag łafto ię wyonyć – odfuknął, nie zadając sobie trudu, by
najpierw przełknąć.
–
No mnie nie, ale ciebie? Taki ładny chłoptaś ze skrzydełkami… Taki… wróżek?
Wiesz, nie wyglądasz zbyt groźnie.
Sirrs
tylko parsknął, plując okruszkami chleba. Wiedział, że tylko się droczę. Nie mogłem
go dotknąć ubliżaniem od tej strony, a on nie musiał kłaść rąk na dwóch
zawieszonych u jego pasa jednoręcznych mieczach, o niemile poszarpanych,
zabójczych krawędziach. I nie zrobił tego. Wiedziałem, co umiał z nimi
wyprawiać. Widziałem go zakutego w zbroję. Słyszałem przerażony szept wrogów, gdy
dostrzegali go na polu bitwy: Szarańcza – tak go nazywali, a potem najczęściej
ginęli. Skoszeni jednym z mieczy lub jednym ze skrzydeł, na których grzbietach,
wpięta była niczym koszmarne klipsy lekka zbroja, której krawędzie wykończone
były ostrzem. Przy samym jej zakładaniu tracono palce. Osobiście wpadłem na jej
pomysł jeszcze jako nastolatek, a ojciec pod groźbą chłosty całej rodziny
płatnerza, który zarzekał się, że niemożliwym jest wykonanie takiego projektu,
zmusił go, by jednak podjął się tego zadania. Teraz trochę żałowałem, że nie
zabraliśmy zbroi ze sobą. Idziemy w teoretycznie pokojowych zamiarach, ale
gdyby przyszło co do czego… Ale kto by to taszczył ze sobą. Musimy działac
według planu. Za kilka dni, góra tydzień, dwa, wrócimy do pałacu. Z niebieskowłosą
elfką choćby pod pachą.
–
Myślałem, że moim zadaniem jest ODPROWADZIĆ cię do Cieni – odezwał się jimir.
–
Oj tam, oj tam… – Najchętniej zbyłbym go jakąś zmianą tematu, czekając aż
sytuacja rozwiąże się sama, ale nic akurat nie przychodziło mi na myśl. – Chyba
mnie nie porzucisz na progu?
–
Owszem, porzucę. – Odgarną z oczu szarą grzywkę. Pamiętałem, gdy dbał o to, by
nie nosić włosów dłuższych niż kilka milimetrów. Może porzucając służbę,
porzucił i brzytwę. – Odstawię cię ich dowódcy i znikam.
–
Nie przyszło ci na myśl, że mogą nie pozwolić ci odejść ot tak?
Westchnął
i przez chwile znowu wyglądał na kogoś, kto dźwiga jakieś ciężkie brzemię.
–
Prawdopodobnie tak właśnie będzie. Ale jeśli będę mieć okazję prysnąć, nie łudź
się. Zrobię to.
Próbowałem
wyczytać z jego miny czy nie blefuje, ale nie udało mi się to.
–
Zostaw – warknął groźnie, gdy wyczuł mnie swoim umysłem. Pamiętał. Sam go
uczyłem, jak zamykać myśli przed obcymi.
–
Sorry… tak tylko… – zmieszałem się.
–
Powiedziałem: nie łudź się.
Blefował.
Sirrs, którego znałem, za nic nie zostawiłby przyjaciela na pastwę losu. Ale
Sirrs, jakiego znałem, zniknął.
Resztę
nocy niestrudzenie wędrowaliśmy naprzód. Góry stopniowo rosły i coraz wyraźniej
rysowały się ich skaliste brzegi. Trawa kołysała się na lekkim wietrze, budząc
wokół łagodny szum, podobny nawet do odgłosu mknących po tafli wody fal. Delikatne
płatki bleów zostawiały na naszych ubraniach mieniący się pyłek. Przestrzeń
tego miejsca uspokajała. Trochę obawiałem się, czy dotrzemy pod pasmo przed
świtem, ale gdy wreszcie dotarliśmy do podnóża gór, wciąż było ciemno. Przez
parę chwil podziwialiśmy strzeliste kolosy, ale czas umykał i mieliśmy tego
bolesną świadomość.
–
Jesteś pewny, że to tu?
Pokiwał
glową.
–
Wszystko co wyczuwam ma źródło w tych górach. Albo to kryjówka żywiołowych albo
budzi się tu potężny wulkan.
–
W Przezornych nie ma wulkanu – zauważyłam.
–
No właśnie. – Posłał mi spojrzenie pełne politowania. – dobra, zostań tu
gdzieś, lepiej się trochę schowaj, niedługo zacznie świtać. A ja się polecę
rozejrzeć… czy coś.
–
Rozejrzeć? Jest ciemno i chuja widać.
–
Może jak ściągniesz gacie. – Jimir splunął, jednocześnie rozkładając skrzydła,
co dało dość groteskowy efekt. – Jeszcze mi gały nie wysiadły, nie jestem taki
stary.
–
A, no tak. Liczysz sobie zaledwie… ile? Pięćset wiosen?
Zaśmiał
się, ale nie odpowiedział.
–
Ciągle coś ci umyka… – poinformował mnie tylko, a niebo przeszyła powoli długa
błyskawica, dostarczając wystarczająco blasku, w którym można by się porozglądać.
________________
Kulminacyjna w miarę akcja mająca zakańczać rozdział jednak wyniosla się do następnej notki, trochę szkoda, ale jest już druga, a ja mam rano fryzjera, a potem wesele. Ale po raz pierwszy jestem zadowolona z rozdziału, nawet. Chyba lubię Sotha, mimo, że wiem co z niego za ziółko. Ryksa - całuję. Za moje biedne skopane dupsko i jutrzejsze ziewanie ;) Jak walnę na ziemię przed oczepinami to będzie Twoja zasługa, złotko.
Wybaczcie wszelkie zaniedbania, u mnie, u Was. Czas, czas, czas... Unika mnie, skurwiel.
Hiehie. Jak ja lubię prześladować ludzi. Lubię obu, ale bardziej tego Dorana. Padam, bo pisałam ostatni rozdział(będzie w niedzielę) i jeszcze tu zajrzałam, paczę. I widzę nn to se przeczytam, więc ja też nie śpię.
OdpowiedzUsuńCałuję twój śpiący dzób.
Ryx
Ech, przepraszam, naprawdę przepraszam, że mam dość często u Ciebie zaległości, tak mi z tym źle. Poprzednia notka wiele wyjaśniła. Już wiemy co w Niebieskowłosej siedzi i że to dość niecodzienne, więc w sumie nie dziwne, że innych to interesuje. Tylko chyba ku niezadowoleniu Sotha nie będzie łatwo jej tak złapać, w końcu nie dość, że pyskata z niej dziewoja, to walczyć też nawet umie. No i ma ten lodowy ogień. Wiesz co? Z notki na notkę coraz bardziej się rozkręcasz, czyta się lepiej i jest ciekawiej, bo akcja nabiera tempa :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i obiecuję, że następny rozdział przeczytam od razu po opublikowaniu! :D
Byłam dobra bo koniec mojej szkoły, bo ślub, bo kończyłam 'Balladę o Edwinie' i tak dalej ale teraz czeka cię powolna... powolna... powolna... ŚMIERĆ W MĘCZARNIACH!!!
OdpowiedzUsuńMIL!
OdpowiedzUsuńOstrzegłam! Teraz już za PÓŹNO!!! Wypuściłam moje piekielne sługi i już po ciebie zmierzają.
BUAHAHAHAHAHAHA!
Cóż... Nie chciałam tego robić... Ale jestem zmuszona... Ty mnie do tego zmusiłaś Mil.
UsuńW następnym rozdziale umrze Monster.
Mhmmm... Wyrok... Odroczyć czy nie odroczyć? Hm, hm, hm chyba nie.
OdpowiedzUsuńChyba że... Wiem! Odkupisz swe winy zaglądając na historia-kosmy. Inaczej...
Ś. W. Monster kuj już nagrobek.
Życzę sobie także reklamy Kosmy i Opowieści aprobaty mojego zdania, ogólnego podziwu i przyprowadzania czytelników. Inaczej... NA STOS MONSTERA!!! BUAHAHAHAHA!!!
OdpowiedzUsuń