We swam
among the northern lights
And hid beyond the edge of night
And Waiting for the dawn to come
And sang a song to save us all
And hid beyond the edge of night
And Waiting for the dawn to come
And sang a song to save us all
Południowy wiatr
zakołysał kwiatami Zatoki Przyjaźni, jakby chciał sobie zadrwić. Zorza
zanurzała świat w bladej poświacie, prężąc swoje jasne smugi na tle ponurej szarości.
Zdawała się trzymać nas wszystkich w białych mackach.
– Zobaczę jedną kroplę, a
będziesz mógł upiec sobie szaszłyk z własnych ślepi nabitych na bełty. – Ruda
chyba nie żartowała. A przynajmniej wyglądało na to, że trzyma tą kuszę nie od
parady, o czym przekonał się już Sirrs.
– Niestety gustuję w
innym menu. Mam wrażliwy żołądek. Na samą myśl o takich daniach choruję. A
wiadomo, choremu człowiekowi lubią drżeć ręce…
Groźba zawisła w
powietrzu. Promień słońca przebił się prze gęstą opończę chmur. Zalśniło
srebrzyste, wżynające się w skórę ostrze, odbijając plamę światła na twarzy
stojącego za rudą barczystego blondyna. Upięty wysoko kok z zbyt krótkich
włosów, które wymykały się fryzurze i sterczały we wszystkie strony, nadawał mu
niegroźnej prezencji. Zauważyłem jednak, że choć jedną dłoń trzymał na ramieniu
kobiety, drugą opierał na przypasanym przy biodrze sierpieniu. Po ich prawej
stronie stał wysoki elf. Złote włosy z rozplatającego się warkocza tańczyły
wesoło koło jego twarzy, raz po raz wpadając mu do oczu. Niby mierzył we mnie
tym groźnie zakończonym patykiem, ale wciąż wykręcał głowę, zerkając za siebie,
gdzie porykiwał żałośnie zraniony smok.
– W dupę z tym… – Podjął
jednak decyzję, opuszczając włócznie i biegnąc w stronę gnącej się wysokiej trawy.
Jego miejsce zajął
chuderlawy, piegowaty chłystek o mysich, tłustych włosach i bezbarwnych,
zmatowiałych oczach. Ściskał w rękach łuk, który był od niego większy, ale
sprawiał wrażenie, że potrafi się nim posługiwać.
Najdalej stała albinoska.
Obserwowała wszystko dużymi, mlecznymi oczyma, stojąc nieco na uboczu, jakby
jej odmienność stawiała ją poza wszelkimi sporami. Rozwiane, śnieżnobiałe włosy
dodawały jej upiornego uroku. Kiedy się poruszała, półtoraręczny miecz wlókł
się za nią, zawadzając o ziemię końcem pochwy.
Centaur potrząsał
czerwoną grzywą i parskał niespokojnie, wpatrując się w poszarzałego jimira,
który szarpał desperacko za lotkę, próbując za wszelką cenę usunąć mierzwiący
go kawałek drewna. Najwyraźniej nie był świadomy tego, że grot przeszedł na
wylot i tylko pogarsza w ten sposób swoją sytuację.
– Powiedziałem – niech
nikt się nie rusza! – zawołałem, widząc, że dragan podniósł się z ziemi,
ignorując skaczącego koło niego elfa i brocząc obficie ciemną krwią. Z grotu
włóczni, która jeszcze przed chwilą celowała we mnie złowrogo, jątrzyło się
teraz zielonkawe światło, spływało po drzewcu i wsiąkało w zaciśniętą na nim
dłoń złotowłosego, który próbował dosięgnąć zranionego boku bestii. Kiedy mu
się to udało, zielone światło błysnęło, a dragan zaniósł się wysokim skowytem i
chuchnął w elfa ciepłym podmuchem. Uzdrowiciel zachwiał się, przez chwilę
machał rękami, chcąc złapać równowagę, ale ostatecznie i tak klapnął smutno na
tyłek.
– Leyzzi, do cholery! –
wydarł się za smoczydłem, które utkwiło teraz pełne nienawiści i żądzy mordu
spojrzenie w Sirrsie i zaczęło przemieszczać się w jego stronę, pomagając sobie
skrzydłami. Te chwiejne półskoki, okraszane pełnymi gniewu rykami, mogłyby być
nawet zabawne, gdyby nie to, że zagrażały życiu jimira. Sirrs, teraz zielony na
twarzy, przestał już sobie szkodzić, zamiast tego jednak stał jak
sparaliżowany, nie myśląc pewno nawet o tym, by schylić się po upuszczone
miecze. Wiedziałem, że jimir źle znosi rany skrzydeł, ale pierwszy raz
widziałem, jak to wygląda. I przerażało mnie to bardziej, niż śmiałem przed
sobą przyznać. Zupełnie jakby upośledziło to jego wszelkie funkcje życiowe.
Może tak było. Patrząc na rozrastającą się po burym puchu szkarłatną plamę,
możny by dojść do takich właśnie wniosków.
– Robicie wielki błąd! –
krzyknąłem, zły, że dragan kolejny raz nic nie robi sobie z moich ostrzeżeń. –
Nie chcę tego, ale jeśli na ziemie spadnie jeszcze jedno szare pióro, zabije
dziewczynę!
– Zanim to zrobisz,
będziesz oczekiwał na wieczne potępienie w krainie Yorlla – warknęła ruda.
Westchnąłem.
Najwidoczniej kobieta nie miała pojęcia o misternej sztuce negocjacji. Na
szczęście centaur zareagował prawidłowo. Pokłusował do smoczyska, próbując
zagrozić mu drogę, korzystając ze swojego atutu, jakim w tym przypadku było
ciało mustanga. Ale dragan, nie zważając na niego, wciąż parł naprzód.
– Stój, nie wiesz co
robisz – ostrzegał czerwonogrzywy, cofając się przed nim nieco nieporadnie i
wyciągając przed siebie ręce, jakby myślał, że zatrzyma go w ten sposób. –
Chociaż raz posłuchaj co ci się mówi, stój. Nie jesteś sobą. I… krwawisz.
Zbielałe nozdrza nadymały
się raz po raz. Zarżał cicho, wyczuwając zapach krwi, który drażnił jego końską
naturę.
– Stój… – spróbował
jeszcze raz, ale smoczy łeb uniósł się, wypluwając bicz bordowego ognia.
Centaur stanął dęba i spłoszył się, kładąc po sobie spiczaste uszy.
Blondyn przyglądał się
temu z zaciekawieniem, a kiedy półkoń-półczłowiek odgalopował, zakasał rękawy i
najwyraźniej sam postanowił zając się smokiem. Jeszcze się nie domyślał, że
przeliczył się ze swoimi możliwościami. Ruda, nie zdejmując mnie z celu,
posuwała się powoli za nim.
– Ey, bracie, luz, nie ma
co się spinać…
Jakby od niechcenia
machnął smoczy ogon. Blondyn zatoczył się na kuszniczkę i oboje polecieli do
tyłu. Upadli na plecy, a wycelowana w chmury kusza wypuściła bełt, który
wzniósł się w niebo, zatoczył z gracją wysoki łuk, a potem zaczął opadać z
coraz większą prędkością, by na koniec wbić się w moją stopę, skutecznie
przygwożdżając ją do ziemi.
Przygryzłem się w już
poturbowany język, zacisnąłem usta, powieki, pięści, zapominając, że wciąż
trzymam sztylet. Oszołomiony nagłym bólem straciłem na moment wszelką kontrolę.
Poczułem, jak na dłoni, w której trzymałem broń, zaciskając się lodowate palce.
Wyszarpnąłem szybko rękę. Za szybko.
Kiedy otworzyłem oczy,
zobaczyłem, że mój nadgarstek zdobią sinoniebieskie pręgi, a lśniące ostrze
jest oblepione krwią. W brew podejrzeniom krew była całkiem zwyczajnego koloru.
A elfki nie było. Gromadzące się we mnie przeczucie katastrofy uwięzło mi w
gardle, wraz z jękami bólu. Powoli spojrzałem w dół, ale nie leżała martwa pod
moimi stopami, tak jak się obawiałem. Podniosłem wzrok, gorączkowo omiatając
rozwój wydarzeń.
Albinoska dobyła miecza i
skradała się do jimira od tyłu, centaur gdzieś zniknął, blondyn pomagał
dźwignąć się na nogi rudowłosej, druid wciąż próbował podchodów do dragana,
który już niemal miał Sirrsa w zasięgu ognia, a chudy wyrostek z łukiem celował
teraz do mnie, ale w ogóle na mnie nie patrzył. Szybko znalazłem obiekt jego
zainteresowania.
Elfka pewnym, szybkim
krokiem przemieszczała się przez zieleń i błękit Zatoki. Jeden z nadpalonych
rękawów odsłaniał teraz całe jej ramie, a poparzona ręka widocznie drżała.
Drugą dłoń trzymała przyciśniętą do szyi. Intensywnie niebieskie, długie włosy
powiewały za nią jak sztandar, wznosząc się wariacko pod wpływem nagłego,
silnego wiatru. Ona również zmierzała w stronę Darona, zamierzając
najwidoczniej przeciąć drogę smokowi.
Wyprzedziła go o mgnienie
oka. Dragan był już wystarczająco blisko, widziałam jak się nadyma,
przygotowując płuca do kolejnego plunięcia ogniem. Zanim jednak to zrobił, jego
cel przesłoniła niewysoka, spiczastoucha kobieta.
– Przestań. – Ledwo
usłyszałem jej cichy glos. Powiedziała coś jeszcze, ale nie potrafiłem
rozróżnić coraz bardziej charkliwych słów. Dostrzegłem jednak, że minimalnie
pokręciła głową, ale chyba tylko z przyzwyczajenia, bo jej cierpiący syk
dosłyszałem już bez trudu.
Bestia sypnęła do góry
kolejnym płomieniem, niemal tak czarnym, jak uchodząca z niego posoka. Warczał,
bił ogonem o ziemię, aż byłem pewny, że wypłoszył spod ziemi wszystkie diabły,
wyrzucał coraz bliżej elfki swoje czarne jęzory, ale ona wciąż osłaniała jimira
swoim ciałem i nawet nie drgnęła. Do smoczych strumieni dołączyły nagle
turkusowe, zimne płomyki. Zdawało się, że teraz ognie walczą ze sobą, wściekle
sycząc, pożerając się nawzajem, tańcząc coraz bardziej jaskrawie. Błękitne i
ciemnoczerwone iskry szalały w powietrzu, aż kłębiąca się ognista kula prysła z
trzaskiem, zostawiając strzępy siwego dymu.
– Mnie nie pokonasz
ogniem – zabrzmiał zupełnie ochrypły szept. – Nikogo dzisiaj nie zabijesz,
Leyyzi. Po prostu.
Kolejny nasycony szałem
ryk zatrząsnął ziemią, ale niemal utonął w wyciu wiatru, który tarmosił coraz
mocniej wszystkim, co miał na swej drodze. Byłem pewny, że cierpliwość dragana
już się wyczerpała, że runie czarny ogień i spali doszczętnie i Sirrsa, i
dziewczynę, choćby to miała być ostatnia rzecz na jaką starczy mu sił, które
najwidoczniej opuszczały już elfkę. Spomiędzy jej zaciśniętych na szyi palców
sączyła się coraz większymi strużkami jasna krew. Kiedy znów otworzyła się
smocza paszcza, tym razem nie mająca zamiaru wysyłać ostrzegawczych iskier,
niebieskowłosa oderwała palce od rany. Z jej dłoni buchnął potężny błękitny
ogień, a z jej rany buchnęła czerwień. Nim jednak jej płomienie zderzyły się z
czarnymi ogniami dragana, nim rozstrzygnęło się, czy gorąc wygra z mrozem czy
mróz z ukropem, zerwał się prawdziwy huragan. Wirujące, szczupłe tornado wpadło
między nich, pochłaniając ogień i przewracając wszystkich stojących w jego zasięgu.
Miałem wrażenie, ze elfka przewróciła się już wcześniej, najprawdopodobniej zemdlała
z powodu utraty krwi.
Płonące tornado pognało
na Zatokę, gdzie rozrosło się, rozsypując żar na niebieską łąkę, aż zostały z
niego tylko ciepłe powiewy. Widząc, że wszyscy znów przytulają ziemię, również
padłem na trawę. Przy odrobinie szczęścia zbliżająca się zza wyżyny Cyntji
postać weźmie mnie za martwego i może jeszcze uda mi się bezpiecznie wrócić do
Angradu, zapominając o swoich niedorzecznych pomysłach raz na zawsze.