Kiedy się ocknąłem, było
już jasno. Dzień jeszcze nie rozkwitł, ale zdecydowanie przegonił noc. Jednak
góry wciąż wydawały się pogrążone w dumnym półmroku, jakby były poza kontrolą
pór czasu. Niebo spowijała mleczna zorza, malująca swoje własne, jasne wzory, nie
nękana błyskami. Po jimirze też nie było śladu.
Otrząsnąłem się, prychając z zimna. Mżyło, a
na dodatek całego mnie pokryła rosa. Usiadłem, odklejając od ciała mokrą
bawełnianą bluzę. Wyzywając pod nosem, wyjrzałem ostrożnie spomiędzy zarośli. Miałem nadzieję, że gdziekolwiek trafił mój
nieodżałowanej pamięci ojciec, nie widzi mnie teraz. Król Angradu wystający
sobie zza krzaków. Wolałem nie wyobrażać sobie, jakby to skomentował.
Wycofałem się, uderzając
plecami o konar. Na ramiona posypały mi się kawałki zbutwiałej kory. Z tej
pozycji mogłem podziwiać najwyższą z gór; powleczony mgłą, srogi szczyt Cyntji.
Patrzyłem na niego z wyrzutem, jakby był odpowiedzialny za moje podłe
samopoczucie.
W pewnym sensie tak było.
Mimo chłodu powoli znów
zapadałem w drzemkę. Głowa opadała mi już na pierś, kiedy coś usłyszałem.
Najpierw jakieś szmery. Myślałem, że to wiatr, a kiedy byłem już na granicy
snu, wydawało mi się, że zbliża się do mnie pijana mantykora. Oprzytomniałem
gwałtownie, uderzając o pień potylicą. Przez chwilę byłem pewny, że spomiędzy
liści wychynie na mnie drapieżna, zapijaczona twarz, ale nic takiego się nie
stało. Zamiast tego rozległy się głosy.
– Daremny pomysł… Nie ma
Sevlyna, nie ma cienia! – narzekał niski, kobiecy głos.
– Co-o? A gdzie jest
Sev-lyn, do chole-ry? – zachrypnięty, zacinający się głos należał do mężczyzny.
– Pod puszczą.
– Zew na-tury? Czy po
chuj tam po-lazł?
– A ty co się z księżyca
urwałeś? – zirytowała się. – Dzisiaj polowanie.
– Nie by-ło mnie-e kilka
dni, jak byłaś ła-skaw zauważyć…
– Tak? Jakoś tym razem
nie szukałam towarzystwa wśród nieokrzesanych bestii, więc musiała mi umknąć
twoja nieobecność.
Rozległo się głuche,
ochrypłe warczenie. Czy towarzyszył im jakiś zwierz? Nie wyczuwałem nikogo,
prócz nich, ale ten odgłos nie mógł wydać człowiek.
– Widzę, że ła-two,
tracisz zdro-wy rozsądek…
– Grozisz mi? – kobiecy
ton nie był już tak twardy, jakby jego właścicielka czegoś się przestraszyła.
– Jeszcze nie-e…
– Może przyjdziemy tu
później? O ludzkiej porze?
Nastąpiła przerwa, w
czasie której można rzucić długie, znaczące spojrzenie.
– Nie są-dzę…
Zapadła cisza.
– Nie ro-zumiem po co
ko-mu roślinożer-ca na polowaniu, ale nie-ważne, jakoś damy ra-de… – warczał
mężczyzna. – Dobra. Idź da-lej sama. Zobaczy-my jaki długiego łańcucha bę-dę
potrze-bować, żeby utrzymać twój wy-gląd.
Rozległ się nerwowy,
wymuszony śmiech.
– I z cze-go się, ku-rwa,
tak cieszysz?
Śmiech zamarł, jakby
ucięty zimną stalą.
– No ty chyba żartujesz!
– No chy-ba nie.
– No chyba ochujałeś jak
myślisz, że się zgodzę na coś takiego!
– Ale-ż tu nikt nie
po-trzebuje twojej za-smarkanej zgody… Idź już, zło-tko, bo się zaraz zdenerwu-je.
Rozległo się pełne
niedowierzania i pogardy prychnięcie, jakie potrafi wydać z siebie tylko
wściekła kobieta, a potem głosy umilkły na niebezpiecznie długi moment.
Wytężałem słuch, ale szelest trawy, uginającej się pod naporem lekkich kroków,
usłyszałem dopiero, gdy na tle jasnozielonych liści zarysowały się kontury
postaci.
Powoli uniosłem się na
klęczki i przysiadłem na piętach, starając się nie narobić hałasu. Przez głowę
przebiegało mi tysiące myśli, ale żadnego planu. Krzew jeżyn przede mną
zatrząsnął się lekko, jakby ktoś po drugiej stronie zerwał kilka owoców.
– Już! – burknął głośno
miękki głos, tym razem tuż obok mnie. – Ał, kurwa…
Krzaki zaszeleściły i po
mojej stronie znalazły się szczupłe dłonie, próbujące wyplątać z cierni
niebieski kosmyk… niebieski?
– Wi-dzę. Wracaj i
spada-my.
– Zaraz! Przecież
widzisz, że… och!
Przestałem oddychać.
Przez powiększającą się pod naporem rąk wyrwę pomiędzy gałęziami wyjrzało
migdałowe, lazurowe oko, osadzone pod ciemną, wąską brwią.
– O co znowu cho-dzi?
– Ktoś tu jest!
Oko zniknęło, gałązki ze
świstem wróciły na swoje miejsce. Wziąłem się w garść, raptownie wstając, a
myślami pośpieszne próbowałem zaczepić o jej świadomość, ale ta wymykała mi się
nieznośnie, jak strużka mgły z zaciśniętych dłoni. Gdyby mi się udało… Gdyby na
gniewne nawoływania odkrzyknęła: „Nie, nic, coś mi się przywidziało”… Może zdołałbym
jakoś umknąć. Jednak gdy złapałem wreszcie jej splątany umysł, ciężkie kroki
zatrzymały się tuż przy niej.
– Co się dzie-je?! –
wybuchnął. – I-vrel?
Wciąż mi się opierała.
Nie chciała zrobić tego, co jej kazałem, ale też nie mogła uczynić nic z
własnej woli. Próbowałem jeszcze mocniej zakleszczyć jej myśli.
Gwałtowny podmuch szarpnął
gałęziami krzewu, roztrącając liście i mogłem wreszcie coś zobaczyć. Rosły,
czarnowłosy mężczyzna, potrząsał za ramiona niewysoką i… tak, niebioskowłosą
elfką. Poczułem ukłucie dziwnej euforii. Ta krótka dekoncentracja starczyła, by
mgliste spojrzenie dziewczyny nabrało ostrości. Grzywa zsunęła się z jej oczu,
gdy przekrzywiła lekko głowę, patrząc wprost na mnie. To wystarczyło, by
czarnowłosy podążył za jej wzrokiem. Znów rozległo się mrożące krew w żyłach
warczenie.
Przestałem walczyć z
elfką i rzuciłem się do jego umysłu. I rozbiłem się o niego jak samotna fala o
spadzisty, prehistoryczny klif. Próbowałem raz po raz, ale twarda otoka zmysłów
nie ustępowała. Nie bronił się. Nie odrzucała mnie sztucznie wychodowana
bariera. Potrafiłem ją rozpoznać. Jego myśli chronił naturalny mur, jakiego nie
miałem szans pokonać. Na szczęście szybko to zrozumiałem i na powrót wpiąłem
macki swojej woli w umysł dziewczyny, próbując zmusić ją, by zaatakowała
czarnowłosego. Nim zdążyłem coś na tym polu osiągnąć, on już przedzierał się
przez zarośla.
Pocieszył mnie fakt, że
nie miał u pasa żadnej broni. Czyżby to miało być takie łatwe? Wyszarpnąłem zza
pasa kilka sztuk noży do rzucania. Mimo, że zabijanie Cieni mogło nie być
dobrym sposobem na wkupienie się do ich gildii, nie zamierzałem bynajmniej
oddawać życia pośród krzaków jeżyn. Byłem niezły w rzutkach i wiedziałem gdzie
zwykli śmiertelni ludzie mają tętnicę. Tylko czy on był zwykły lub śmiertelny?
Nie podobała mi się złość i arogancja ziejąca z jego żółtych oczu. Niepokoiła
mnie ta pewność siebie.
– Ani kroku! – ostrzegłem,
unosząc nad głowę noże.
Tylko się zaśmiał
ochryple i skoczył na mnie. Moje uszy wypełnił niski warkot. Rzuciłem nożami i
padłem na ziemię, przetaczając się pod nim.
Wyleciałem z zarośli tuż
pod nogi dziewczyny, która trzymała w ręce sztylet. Kiedy go wyciągnęła? I w
kogo zamierzała go wbić? Rozgniewany natychmiast kazałem go sobie oddać. Ręka
drżała jej mocno, ale wyciągnęła powoli broń w moją stronę. Uparta była.
– Nie musisz się tak opierać,
nikt tu nie chce zrobić Ci krzywdy...
Szybko pożałowałem, że
spróbowałem ją uspokoić. Jej myśli zawrzały, zalewając mnie chaosem
obrazów, pytań i wrzasków. Przedkładał się nad inne lęk, żółtooki i jakże
niesprawiedliwie oceniający mnie komunikat: "To wynos się z mojej
głowy, tchórzliwy skurwysynu! ". Wyłuskałem kościany uchwyt z zaciśniętych
palców, patrząc na nią z wyrzutem.
Ładna buźka zastygła w
złowrogim grymasie, a skośne, zmrużone oczy łypały na mnie spod przydługiej
grzywki. Te oczy... Teraz miałem szansę się przyjrzeć. Budziły we mnie jakieś wspomnienie.
Jakby już je gdzieś widział. Czy to możliwe? Nie były czysto lazurowe tak jak
mi się zdawało najpierw, lecz upstrzone złocistymi cętkami. Mieniły się, jakby
utkwiły w nich odłamki rozbitego na miazgę złota.
– Pamiętaj, nikt nie
chciał krzywdy... – powiedziałem, gdy ze strony zarośli rozległo się
głośne syczenie (powodowane, jak miałem nadzieję, okrutnym cierpieniem).
Tknięty nagłym przeczuciem wysłałem elfce własne obrazy, takie, które w razie potrzeby
stawiałyby nas w dobrym świetle:
Jesteśmy Żywiołowi.
Szukamy Cieni. Chcemy się przyłączyć. Jest ze mną jimir, jeden z ostatnich na Liv.
Mamy informacje.
Pozwoliłem też, by
zobaczyła twarz posłańca Darkmaru. Żeby zrozumiała kim jest i czego chciał. Ale
nie do kogo mówił.
Krzaki zaczęły kołysać się coraz gwałtowniej.
Jeszcze nie rozumiejąc co się dzieje, czekałem aż wyjdzie z nich ranny Cień.
Ale kiedy zatrząsała się ziemia, a syki ustąpiły miejsca gardłowym
porykiwaniom, zauważyłem, że nieobecny, złośliwy wyraz twarzy dziewczyny powoli
się zmieniał. Usta drgały, aż w końcu wykrzywił je paskudny uśmiech. Złapałem
ją za nadgarstek i przyciągnąłem do siebie, ze złością zaglądając w te dziwne,
niepokojące oczy. Próbowałem wydobyć z niej jakaś odpowiedź, ale nim kontakt wzrokowy
coś ułatwił, za plecami rozległ się głośny świst.
Odwróciłem głowę akurat
na czas, by zobaczyć, jak połamane gałęzie opadają na ziemię. Spomiędzy nich
wystawał naszpikowany kolcami ogon. Kołysał się miarowo z lewa na prawo, z
prawa na lewo. Czarny olbrzymi kształt wydłużał się i odwracał powoli. Potężne skórzane
skrzydła wykończone szponami gniotły cierniste krzewy. Ogon walnął teraz w
drzewo, które zadygotało mocno, zrzucając deszcz liści. Spomiędzy rozwartych,
zszytych nitkami śliny szczęk dobył się wściekły ryk. W miejscu, w którym długa
szyja łączyła się z barkiem, zatopiona była po same rękojeści para noży.
Potwór powęszył w
powietrzu, bulgocząc z niezadowoleniem i otworzył wielkie żółte ślepia, patrząc
wprost na nas. W głowie miałem taką pustkę, że jeszcze przez chwilę nie
wiedziałem, co się stało. Nim skojarzyłem co łączy czarnowłosego mężczyznę o
żółtym spojrzeniu ze smoliście czarnym, żółtookim smokiem, cienki języczek
ognia pomkną ku mojej dłoni, w której wciąż ściskałem rękę dziewczyny.
Odskoczyłem instynktownie, unikając poparzenia, ale ona, wciąż skrępowana moją
wolą, nie mogła cofnąć dłoni.
Zdążyłem zobaczyć tylko
jak po jej policzkach leją się łzy i spadło na mnie szponiaste skrzydło,
odrzucając jeszcze dalej od elfki. Przeturlałem się kilka razy, przypadkiem
tylko unikając sporego tym razem strumienia ognia. W ręce wciąż ściskałem sztylet,
choć nie podejrzewałem, żeby mógł się na coś przydać w tej walce. Mimo to nie potrafiłem
go odrzucić. Tylko ta złuda szans na obronę trzymała panikę na dystans.
Zrozumiałem, że moją
jedyną nadzieją na przetrwanie jest niebieskowłosa, którą bestia najwyraźniej
próbowała bronić. Jeśli będę w jej pobliżu, dragan nie odważy się na żaden
gwałtowny ruch, by znów jej nie skrzywdzić. O ile mu na niej na tyle zależy.
Podniosłem się chwiejnie
na nogi. Smok wzbił się nad ziemię; z jego nozdrzy buchały kłęby gęstego dymu.
Zrobiłem tylko krok w stronę dziewczyny i chlusnął nowy ogień, odgradzając mnie
od niej pomarańczową ścianą, która zaczęła przesuwać się do miejsca, w którym
stałem. Mogłem tylko się cofać, a kiedy gorący chuch ogarnął moją twarz,
rzuciłem się do ucieczki. Ciepło parzyło mnie w pięty za każdym razem, gdy
dragan dmuchał w moją stronę kolejną falą ukropu, przerywając je tylko na
krótkie chwile, by przeraźliwie zaryczeć.
Wiedziałem, że jeśli się
zatrzymam – spłonę. Jeśli zwolnię – spłonę. Jeśli się przewrócę… Przewróciłem
się, omal nie nadziewając się na sztylet, a uderzając szczęką o twardą ziemię
prawie odgryzłem sobie język. Ciepła krew zalała mi usta. Bestia wydała z
siebie długi, triumfalny ryk. Nie chciałem, by ostatnim widokiem jaki ujrzę, była
para parzących się, tłustych, białych robali, więc przetoczyłem się na wznak,
chcąc widzieć ogień, który miał mnie strawić. Wirujące jaskrawe błyski
zatańczyły tuż przed moją twarzą, gorejące kosmyki sięgały do gardła, nim
jednak rozpoczęły ucztę, coś runęło z nieba z dużą prędkością, rozpraszając płomienie.
Wyglądał jak pikujący
ostro w dół olbrzymi jastrząb, który z całym impetem wyrżnął w smoliste
cielsko, spychając pozbawionego równowagi smoka w dół. Przez chwilę dwie pary
skrzydeł kotłowało się w powietrzu, a potem dwa ciała z łoskotem wbiły się w
ziemię. Ciężka, smocza sylwetka zapadła się w podłoże, a po niej zwinnie
przeturlała się smuklejsza, szara plama. Jimir wylądował na plecach, a kiedy
się podniósł, jedno z jego skrzydeł odstawało pod nienaturalnym kątem. Nie
przeszkodziło mu to jednak natychmiast znów poderwać się w górę, wyciągając w locie
dwa bliźniacze miecze: Fir i Far. Tym razem nie udało mu się zaskoczyć dragana,
który również już się podniósł, by powitać go ciepłym podmuchem. Sirrs w
ostatniej chwili zmienił kierunek, unikając poparzeń.
Żółte otchłanie, pełne
żądzy mordu, przecięte wąską źrenicą, uważnie śledziły przeciwnika, który teraz
próbował atakować z ziemi. Daron ugiął kolana i raz z jednej, raz z drugiej strony próbował dosięgnąć smoka
ostrzem, ale wciąż nie pozwalał mu na to ogień lub okładający ziemię po obu
stronach czarnego tułowia ogon. Wyglądało to naprawdę groźnie, a bestia na
razie tylko się broniła.
Nie zastanawiając się,
dlaczego zwleka z atakiem, pozbierałem się z ziemi i ruszyłem do elfki,
zaciskając spoconą dłoń mocniej na rączce sztyletu. Nie zamierzałem spokojnie
czekać, aż Sirrs da się zabić. Dragan dostrzegł mnie, kiedy byłem już bardzo
blisko. Łypnął na mnie żółtym okiem, z wściekłości wzbijając w powietrze tabuny
piachu zamaszystymi ruchami ogona.
Wrzaskliwy jazgot rozdarł
powietrze. Zagrały mięśnie pod lśniącymi czernią łuskami. Wyszczerzając kły,
wyciągając pazury, dragan rzucił się do ataku. Na mnie.
Płynny sztych Fira
dosięgnął smoczego pancerza. Przelatujący nad Sirrsem drapieżnik zahaczył o czubek
trzymanego przez jimira dwoma rękami miecza, rozpruwając sobie brzuch o jego
ostry czubek.
Zabrzmiała naciągana
cięciwa i tuż obok mojej głowy przemknął bełt, wbijając się w jedno, a potem w
drugie skrzydło Sirrsa, zszywając je razem. Jimir zawył przeciągle, zagłuszając
odgłos napinanej gdzieś z boku cięciwy. Ale ja byłem już na miejscu.
Złapałem dziewczynę za
włosy i odginając jej głowę do tyłu, przyłożyłem sztylet do jej gardła. Powoli
odwróciłem ją w stronę wychodzących z półmroku Cieni. Wszyscy mieli na sobie
myśliwskie stroje, oprócz centaura, który darł kopytami ziemię i prócz własnej
sierści i rozpiętej kamizelki nie miał nic na sobie. Najbliżej stała ruda. Naładowaną
kuszą mierzyła mi prosto w twarz. Nie był to jedyny grot skierowany w moją
stronę. Gdy spojrzałem w lewo zobaczyłem włócznię, którą trzymał klnący brzydko
elf. Wiatr szarpał jego złotym warkoczem.
– Spokojnie – wydyszałem,
nie spuszczając oczu z napiętych cięciw i wypluwając zbierającą się wciąż w
ustach posokę. – Spokojnie albo sprawdzimy sobie czy krew też ma błękitną…
Docisnąłem ostrze do szyi
elfki, żeby wiedzieli, że nie żartuję.
Południowy
wiatr zakołysał kwiatami Zatoki Przyjaźni, jakby chciał sobie zadrwić.
_______________________
Hm.
Obok zakładka z paranojami. Nie polecam ;)
Hm.
Obok zakładka z paranojami. Nie polecam ;)
Pierwsza ! Ha, czyli opłaca się wcześnie wstawać :D
OdpowiedzUsuńKoleś z chrypą mnie rozwalił <3
Kurwa, kocham twój styl, taki lekki i język prosty a zarazem oryginalny :D
PISZ I GDZIE MÓJ RANDY Z WARKOCZEM?! <3
Odkupiłaś winy. Genialnie, ale ja chce tego smoka żywego.
OdpowiedzUsuńPisz pisz, do końca tygodnia ma być NN! (i koment na histori Kosmy)
OdpowiedzUsuńŚpiesz się! Śpiesz się! Prychacz jest głodny!
OdpowiedzUsuń